Ostatni odcinek “Gry o tron” nie był dla mnie zbyt zaskakujący. I to wcale nie tylko dlatego, że jakiś dupek musiał, po prostu musiał wrzucić na Instagram zdjęcie przedstawiające jedną z kluczowych scen. Widać, że nadzorujące produkcje serialu duo Benioff&Weiss (czy tam Weiss&Benioff) pozbawione materiału źródłowego w postaci kolejnych rozdziałów powieści (tak, jestem jednym z tych buców, co przeczytali książkę i teraz się mądrzą), szyją fabułę w o wiele bardziej przewidywalny sposób, niż zrobiłby to George R.R. Martin. Nie znaczy jednak, że to był odcinek zły albo nudny. Przeciwnie, podniósł poprzeczkę i jeśli panowie tego nie spieprzą, czeka nas naprawdę trzymający w napięciu odcinek finałowy (to już za tydzień!).
Jestem dość prostym człowiekiem i zwykle trzymam kciuki za “tych dobrych”. Jakoś tak po prostu mam, że nie kibicuję Imperatorowi Palpatine’owi, Frankowi Underwoodowi czy Cersei Lannister, nieważne jak fajni by nie byli. Dlatego obecny sezon “Gry o tron” był dla mnie dość przyjemnym doświadczeniem, bo co drugi odcinek to payoff. Zaczęło się jeszcze pod koniec poprzedniego sezonu, kiedy to Ramsay Bolton został zmasakrowany przez Jona Snowa kilkunastoma solidnymi ciosami prosto w ryj, a potem zjedzony przez własne psy napuszczone przez Sansę. Później Arya poderżnęła gardło Walderowi Frey’owi i otruła jego synów. Następnie Daenerys puściła z dymem armię Lannisterów i Eda Sheerana (damn, that was awesome!). A teraz ja sobie uświadamiam, że jeśli to czytacie, to znaczy, że doskonale to wszystko pamiętacie, a ja właśnie – piejąc z zachwytu nad podrzynaniem gardeł i paleniem ludzi żywcem – wychodzę na socjopatę. Ale do czego zmierzam? Otóż chodzi o to, że te payoffy, aczkolwiek dostarczające wiele radości, nie są w stanie utrzymać zainteresowania widza na zawsze. A przynajmniej nie na cały kolejny sezon. Musi się stać coś, co podniesie stawkę w konflikcie między głównymi bohaterami. I to się dzisiaj stało, za sprawą niebieskookiego smoka. Pewnie, że i w poprzednich odcinkach mieliśmy okazję drżeć o tych, którym kibicujemy. Ale teraz możemy naprawdę drżeć o wszystkich, bo wunderwaffe Targaryenów nie tylko okazała się nie być niepokonana, a jeszcze została przejęta przez wroga. Choć – tak jak już wspomniałem na początku – to, że smok Daenerys stanie po drugiej stronie barykady było do przewidzenia przynajmniej od momentu, gdy Nocny Król sięgnął po tę swoją magiczną włócznię. W każdym razie wygląda na to, że takie przejęcie nie jest wcale takie trudne (chociaż niech mi ktoś wytłumaczy, skąd Biali Wędrowcy wzięli takie wielgachne łańcuchy?), więc teoretycznie wróg może nie tylko zabić, ale też zdobyć kolejne smoki. I to sprawia, że nagle historia zrobiła się dużo bardziej interesująca, a kolejne odcinki serii będziemy oglądać w napięciu, drżąc o losy Westeros. Bo to przecież wcale nie musi się skończyć happy endem. Nawet jeśli kibicujecie Białym Wędrowcom. Nikt nie może spać spokojnie. Nikt.
A propos Białych Wędrowców. Muszę przyznać, że jest coś mrożącego (sic!) krew w żyłach, kiedy nagle pojawiają się i po prostu sobie tam stoją. Gdzieś tam na wzgórzu, w pewnym oddaleniu, milczący, nieruchomi. Gdyby wskakiwali na statki kosmiczne i rozwalali łbami szyby kokpitu, to byliby znacznie mniej przerażający (dziękujemy Ci, Ridley, za zrobienie yorka miniaturki z doga niemieckiego). Zastanawiające jest natomiast dlaczego nieumarli najpierw topią się pod pękniętym lodem, natomiast chwilę później jednak wyłażą spod wody. Najwidoczniej za Murem jeziora są jeszcze głębsze, niż to, w którym tonął Jaime.
Ale nie czepiajmy się. W tym odcinku było więcej pozytywów, niż negatywów. Może bitwa między Nocnym Królem a Drużyną Pierścienia nie była tak zapierająca dech w piersiach, jak chociażby starcie Dothraków i Dany z Lannisterami. Częściowo dlatego, że od początku widziałem, kto przyjdzie z odsieczą – dzięki raz jeszcze, instagramowy dupku. Ale za to sama Drużyna Pierścienia, cóż to jest za team! Wiem, że wielu widzom nie spodobał się ten motyw. Ale moim zdaniem to wspaniałe doświadczenie zobaczyć, jak wątki, które jeszcze nie tak znowu dawno istniały w zupełnie oddzielnych światach, teraz się splatają. Pamiętacie początek tej opowieści, kiedy Jon dołączał do Nocnej Straży, której szefował Jeor Mormont, gdy tymczasem na drugim końcu świata jego syn Jorah Mormont miał szpiegować Daenerys na zlecenie Varysa? Czy ktoś to jeszcze pamięta?! Ciekawe, że w ostatnim odcinku Jon powiedział do Jorah, że jego ojciec myślał, że syn nigdy nie powróci do Westeros. Tymczasem w książce stary Mormont, umierając, mówi coś w stylu “Mój syn. Jorah. Powiedzcie mu, że mu wybaczam. Niech wstąpi do Nocnej Straży”. Przywdzianie czerni było wówczas jedynym legalnym i bezpiecznym sposobem na powrót do Westeros dla Jorah, na którym ciążył wyrok infamii. To ciekawe, dlatego, że w serialu Jorah de facto zrealizował testament ojca z powieści. Wyruszył za Mur, by tłuc się z Białymi Wędrowcami. Czy nie do tego powołana została Nocna Straż?
Muszę przyznać, że podobały mi się też interakcje między Ogarem a Tormundem. Zwłaszcza malutki spór dotyczący nazewnictwa organów płciowych. Serio. O ile oglądając ten sezon mam wrażenie, że język, którym posługują się bohaterowie jest odrobinę za bardzo współczesny, jak na świat fantasy, tak tutaj komuś przyszło do głowy, że w różnych regionach tego jakby-średniowiecznego świata mogą istnieć różne określenia na penisa, a ludzie którzy mieszkali dotąd setki mil od siebie nie muszą mówić tym samym językiem. Mądre posunięcie ze strony scenarzystów. Serio.
Szczerze mówiąc, myślałem, że śmierć Thorosa wywrze na mnie dużo większe wrażenie. Ostatecznie ukatrupienie powszechnie lubianej i sympatycznej postaci powinno zmotywować głównych bohaterów do tym zacieklejszej walki z “tymi złymi”, a widzów jeszcze bardziej zaangażować emocjonalnie. Twórcy jednak jakoś nie wykorzystali tego potencjału. A może po prostu za mało czasu spędziliśmy z Thorosem, by go wystarczająco pokochać?
Za to dużo większe wrażenie zrobiło na mnie pojawienie się Zimnorękiego a.k.a. Wujka Benjena. Niby trochę ex machina, ale z drugiej strony miało to sens. Jeśli cokolwiek wiemy o Zimnorękim to jest to, że jest istotą mieszkającą za Murem, która z jakiegoś powodu pomaga Nocnej Straży. Więc jest całkiem prawdopodobne, że gdy Jon i jego drużyna mieli zetrzeć się z armią martwych, akurat był w pobliżu. Kurczę, to jest jedna z moich ulubionych postaci (zwłaszcza w książce, gdzie jest dużo bardziej tajemniczy). Mam nadzieję, że nie umarł. W sumie to on nie może umrzeć, przecież już jest martwy, prawda? W każdym razie Jon już od chwili, gdy został wskrzeszony przez Melisandre zmartwychwstaje już chyba trzeci raz. Jeśli to nie jest dowód na to, że jest kimś wyjątkowym, to już nie wiem, czy czegokolwiek można być pewnym na tym świecie.
Ostatnia rzecz to być może – zdaniem niektórych na pewno – najważniejszy wątek tej opowieści. Jon i Daenerys. Jakoś dotąd nie kupowałem ich romansu. Ja wiem, że oni są sobie po prostu przeznaczeni. I że pojawienie się jakiejś namiętności między nimi jest logiczne z punktu widzenia fabuły, w końcu są młodzi, piękni, spokrewnieni… Ale między Kitem Haringtonem i Emilią Clarke moim zdaniem jak dotąd w ogóle nie było chemii. Długie spojrzenia Króla Północy w kierunku Zrodzonej z Burzy Etc Etc chyba jednak nie wystarczą. Do tej pory o tym, że między ciotką Danką a bratankiem Jankiem coś iskrzy dowiadywaliśmy się albo z wypowiedzi Tyriona czy Davosa, albo z wyrażającej cierpienie miny Jorah Mormonta. W tym odcinku rzeczywiście poczułem, że między Jonem a Dany rodzi się jakieś uczucie, w momencie, gdy Khaleesi zrzuciła maskę surowej królowej porozumiewającej się z resztą ludzkości robotycznym głosem i bez nawiązywania kontaktu wzrokowego, a zobaczyliśmy twarz zakochanej dziewczyny, do której pierwszy raz od wieków ktoś zwrócił się zdrobniale. Muszę przyznać, że o ile nie uważam Emilii Clarke za zbyt wytrawną aktorkę (ale na pewno jest super osobą!), to w tym odcinku odwaliła kawał dobrej roboty.