Oglądając pierwszą połowę odcinka, myślałem sobie: to zmierza w jakimś mocno niemartinowskim, niegrootronowym kierunku. Zacząłem nawet podejrzewać, że twórcy idą w stronę jakiejś takiej hollywodzko-disnejowskiej naiwności. Ale kiedy w drugiej połowie zaczęli nam serwować plot twist za plot twistem i jednak poczułem, że powróciłem do surowego i okrutnego uniwersum Pieśni Lodu i Ognia, zacząłem się zastanawiać, czy kierunek, w którym to wszystko szło w pierwszej połowie, nie byłby nawet ciekawszy.
No, bo wyobraźmy sobie, że Cersei jednak naprawdę wybaczyła Tyrionowi jego rzeczywiste i wydumane zbrodnie, postanowiła zjednoczyć się z Daenerys i Jonem, a następnie wszystkie połączone armie Westeros (oprócz Żelaznych Ludzi, ale oni są jacyś inni, to wiadomo nie od dziś) wyruszają na północ, by stawić czoła Nocnemu Królowi. Lordowie północy, dzicy, nieskalani, Dothrakowie i Złota Kompania oraz dwa smoki uderzają na armię martwych (która ma wprawdzie smoka, ale tylko jednego oraz tabuny niezbyt rozgarniętych zombiaków) i zwyciężają w dramatycznej bitwie o losy całego świata. Potem mogą wrócić do swoich małych wojenek o bardzo zimny i kłujący w dupę Żelazny Tron. W których to wojenkach Cersei nie ma szans, bo z resztkami swoich wojsk i grupką najemników nie przeciwstawi się reszcie Westeros, która jej wciąż, cała bez wyjątku, nienawidzi. Koniec. The end. Cały ostatni sezon spędzilibyśmy na epickich bitwach ze smokami i ogólnie rozwałką. “Gra o tron” rzeczywiście stałaby się sagą logu i ognia, zamiast być pełną polityki, spisków, narad, sojuszy i zdrad grą o tron. Ale potem sobie pomyślałem… to by było jednak ciekawe. Najwięksi wrogowie razem. Rodzące się między nimi, rozwijające się przez wiele sezonów i rozkwitające uczucie (w sensie, że nienawiść) nagle nie może znaleźć ujścia w poderżnięciu sobie nawzajem gardeł, dolaniu sobie do nawzajem trucizn do dornijskiego wina czy obdarciu się nawzajem ze skóry (właściwie to mieliśmy tego przedsmak w pierwszej połowie odcinka przedstawiającej negocjacje). Nienawiść musi poczekać, bo teraz trzeba będzie spędzić ze sobą wiele dni (no, dobra – wiele minut) maszerując ku murowi i walcząc ze wspólnym wrogiem. Wyobraźcie sobie, że na pierwszej linii frontu ramię w ramię zasuwałaby Daenerys z zabójcą swego ojca Jaimem, a na tyłach Cersei obmyślałaby jakiś przebiegły fortel wraz z zabójcą swego ojca Tyrionem. To by było ciekawe. Naprawdę!
Jeśli już jesteśmy przy fortelach, to muszę przyznać, że Cersei zaimponowała mi swoją przebiegłością. A najbardziej chyba zainscenizowanym odejściem Eurona Greyjoy’a, niby to przerażonego odkryciem istnienia nieumarlaków. Wreszcie ktoś pomyślał w tym sezonie dwa kroki do przodu, zamiast iść ciągle na żywioł.
Pozostając w temacie spisków. Cóż to była za śmierć. Mam na myśli oczywiście Littlefingera. Muszę przyznać, że z jednej strony jest mi trochę przykro, bo Baelish – przy całej mojej prostoduszności i trzymaniu kciuków za “tych dobrych” – był chyba moim ulubionym łotrem. Może to z powodu jego finezji (w końcu to on, niczym szara eminencja, sterował tak naprawdę cały ten czas tymi wszystkimi mającymi się za strasznie przebiegłych Lannisterami), czy to z powodu jego wielkiej miłości do Catelyn i jego zazdrości wobec Neda Starka, który był człowiekiem lepszym od niego w każdej dziedzinie, na czele z tym, że to właśnie on, a nie Baelish, pojął Catelyn za żonę. Niemniej śmierć Littlefingera to także moment, w którym Sansa ostatecznie udowadnia, że w grze o tron (i w żadnej innej grze) nie należy z nią zadzierać. Pamiętacie, jak wszyscy nienawidziliście tej głupiej Sansy? Z nastolatki przeistoczyła się w kobietę. I to godną tytułu lady of Winterfell.
Obok rozmowy w cztery oczy (bo przegniłych oczu Gregora Clegane’a nie liczę) między Cersei a Tyrionem i śmierci Littlefingera (mimo wszystko od początku sezonu byłem święcie przekonany, że zdoła on jednak – wygrywając ambicje Sansy – podzielić ród Starków), miało miejsce jeszcze jedno niespodziewane wydarzenie. Tak, dochodzimy do ziejącego wygenerowanym komputerowo niebieskim ogniem Nocnego Smoka. Niby, to że zaatakuje było więcej, niż oczywiste. No i na koniec rzeczywiście pojawia się armia martwych i atakuje mur. I przylatuje smok. I nagle! Rozwala mur! Pieprzony mur. Rozpieprzyli mur! Jak oni to teraz odbudują?! Co oni teraz zrobią?! Jak to będzie wszystko?! W sensie przegonią gdzieś martwych i Białych Wędrowców, gdzieś daleko na północ, ale ile trzeba będzie włożyć czasu i pieniędzy w odbudowanie muru?! Czy tak to zostawią rozwalone? Eh! Przyznam, że to mnie zaskoczyło. Choć tak jak Littlefingera (będzie mi brakowało tego dupka), trochę żal mi muru (strasznie lubię ten koncept zmutowanego wału Hadriana), jego rozwalenie było świetnym momentem. I to mimo, że CGI-smok był taki sobie.
Na koniec jeszcze o tym, co mi się podobało mniej. Przede wszystkim w tym sezonie coraz częściej bohaterowie serialu miewają przebłyski świadomości, że tak naprawdę są tylko bohaterami serialu. Czy to kiedy Davos mówi do Gendry’ego: “Dobrze, że cię znalazłem, bo myślałem, że nadal wiosłujesz” czy to kiedy Cersei patrzy zaniepokojona to na Jamie’ego, to na Brienne. To w ogóle nie pasuje do klimatu tego serialu i chyba w ogóle do tego rodzaju fantastyki. Zostawcie meta-żarty i samoświadomość Deadpoolowi. Bo niestety teraz wygląda to, jakby zadanie pisania scenariusza powierzono twórcom memów i fanfików. Brakuje tylko jeszcze, żeby pod koniec odcinka Nocny Król zaczął – niczym Frank Underwood – nawijać z ekranu o tym, że on tego smoka zamierzał dorwać już w drugim sezonie i od tamtego czasu wszystko było elementem jego zawiłego planu.
Nie wiem też co mam myśleć o scenie z Theonem i o tym jak przekuł swoją słabość w atut podczas walki na pięści i kopniaki z kolanka z jednym z Żelaznych Ludzi. Naprawdę, nie wiem, co o tym myśleć. Ciekaw jednak jestem, jak pociągną dalej wątek Theona.
I nie martwcie się o Tormunda. W pierwszym odcinku kolejnego sezonu na pewno będzie scena pokazująca, jak wykopuje się ze śniegu.