Uczciwie z mojej strony będzie na samym wstępie oświadczyć, że uważam, że Queens of the Stone Age to najbardziej innowacyjny zespół hard rockowy od czasów Black Sabbath. Ilekroć ktoś mi mówi “stary, kiedyś to był rock and roll, teraz to nawet jeśli coś jest dobre, to jest wtórne”, odpowiadam: “słyszałeś QOTSA”? Można ich nie lubić, ale trudno dyskutować z tym, że jest to zespół, który a) wprowadził nową jakość b) tworzy muzykę rozpoznawalną na pierwszy rzut ucha c) posiada wiarygodność potrzebną, by zostać zaakceptowanym jako wystarczająco badassowy.
Co ciekawe, to ostatnie udaje im się, mimo że QOTSA niezbyt epatują charakterystycznym dla hard rockowych napinaczy maczyzmem. Mam na myśli to, że lider i główny architekt brzmienia zespołu Josh Homme nigdy nie wydarł japy w żaden sposób, jak to czynią często Dave Grohl czy Steven Tyler, nie wspominając nawet śpiewaków z kręgów bardziej heavy metalowych, niż Foo Fighters czy Aerosmith. Ba, Homme dość często śpiewa falsetem. I jakoś nikt mu nie powie, że jest pizdą. Może to mieć coś wspólnego z faktem, że wokalista QOTSA ma jakieś trzy metry wzrostu i jest w stanie przydzwonić ci w zęby tak, że polecisz stąd do Palm Desert. Nawet jeśli powiedziałeś to w internecie. Odarcie muzyki Queens of the Stone Age z otoczki napinania muskułów i udowadniania, kto ma dłuższego penisa i w związku z tym jest bardzie trve jest zabiegiem celowym. Zadeklarowanym już na samym wstępie poprzez nazwę zespołu. Jak powiedział sam Homme: “The Kings of the Stone Age wear armor and have axes and wrestle. The Queens of the Stone Age hang out with the Kings of the Stone Age’s girlfriends when they wrestle… Rock should be heavy enough for the boys and sweet enough for the girls. That way everyone’s happy and it’s more of a party”.
Nie sposób nie zauważyć, że muzyka QOTSA zaczyna być coraz bardziej “sweet” i coraz mniej “heavy”. Moim zdaniem trend ten zauważalny jest nie – jak sądzi wielu – od albumu “…Like Clockwork” z 2013 r., ale mniej więcej od czasów “Era Vulgaris” z roku 2007. Wtedy to właśnie pełne brudnego pustynnego piachu, grane na obniżonych strojach riffy z ery “Songs for the Deaf” ustąpiły szklistemu brzmieniu z dużą ilością pogłosu ery “Ery Vulgaris” (sic!), z jakim mieliśmy do czynienia nie tylko na albumach Queensów, ale także w innych projektach Josha, czy to w Them Crooked Vultures czy na ostatniej płycie Iggy’ego Popa (w obydwu projektach po kilku nutach można zauważyć, że Homme miał znacznie większy wpływ na efekt ostateczny, niż pozostali muzycy). Lider Queens of the Stone Age coraz mniej pragnie być Tonym Iommi, a coraz bardziej chce być Davidem Bowie.
O ile jednak wcześniej – nawet na “…Like Clockwork” – był to Bowie ze sporą domieszką wysokooktanowego doom metalowego paliwa, o tyle na “Villains” nie ma nic, co można by podciągnąć pod prężenie muskułów. Co pokazuje, że Homme nie musi już niczego udowadniać, bo w sumie to nigdy nie musiał. Poziom głośności i ciężar riffów skacze tutaj najwyżej do poziomu garażowego rock and rolla spod znaku Eagles of Death Metal. Nawet w najszybszych i najostrzejszych, utrzymanych mocno w stylu znanym z “Ery Vulgaris” piosenkach, jakimi są “Head Like a Haunted House” czy “The Evil Has Landed” (w którym Homme ukradł groove z mojego kawałka, ale lepiej nie będę mu tego wypominał, bo przyjedzie i mnie zbije). Dlatego też fani, którzy liczą na mocne ciosy w twarz w stylu “A Song for the Dead” czy “Feel Good Hit of the Summer” będą zapewne rozczarowani tą płytą. Ale fakt, że QOTSA nagrali płytę zdecydowanie mniej hałaśliwą, mniej przesterowaną i mniej heavymetalową, to jeszcze nie znaczy, że jest to album, który możecie puścić swojej babci. Wciąż Homme i spółka epatują tą samą, co zawsze psychodelią, tą samą mantrową monotonią, które zdefiniowały ich styl na debiutanckim albumie.
“Villains” zawiera o wiele mniej chwytliwych, łatwo zapamiętywalnych numerów, niż “…Like Clockwork”. Nie wspominając już o takich samograjach jak “The Lost Art of Keeping a Secret“, “Monsters in the Parasol“, “Make It wit Chu” czy o przebojowym el dorado, jakim była cała płyta “Songs for the Deaf”. Ale za to chyba nigdy wcześniej na żadnym albumie QOTSA nie było tyle melodii: zamykający album numer “Villains of Circumstance”; “Fortress”, które mogłoby być równie dobrze napisane przez Grega Dulli’ego; czy mój faworyt “Un-Reborn Again” (posłuchajcie tych dęciaków i tego “tu tu ru tu tu”, no kurde!) to tylko najbardziej skrajne przypadki.
Gdzieś w jakimś wywiadzie Homme powiedział, że na “Villains” kontynuuje kierunek z poprzedniej płyty, jednak będzie ona o wiele mniej smutna i depresyjna, niż “…Like Clockwork”. Stąd pewnie obecność bardziej tanecznych kawałków, takich jak singlowe “The Way You Used to Do”, czy obecność motywów funkowych, czy synthpopowych. Jak w otwierającym płytę “Feet Don’t Fail Me”, które choć zaczyna się trochę, jak “The Thing That Should Not Be” Metalliki, by po chwili, zamiast ciężkim jak pociąg pancerny riffom, ustąpić syntezatorom i skocznemu basowi. Muszę powiedzieć, że o ile nie dodawałem żadnych sensacyjnych wykrzykników przy słowach “funkowy” i “synthpopowy” (przecież staram się od początku tego tekstu udowodnić, że Homme nie ma absolutnie żadnego problemu z robieniem kolejnych stylistycznych wolt), to słowo “skoczny” brzmi w tekście o Queens of the Stone Age trochę… nietypowo. Ale co robić, kiedy nie potrafię znaleźć lepszego słowa. Zresztą skoczność ta jest też chyba trochę ironiczna, jak cała twórczość QOTSA, w której nigdy nie wiadomo, czy oni tak na poważnie, czy to tylko konwencja.
Przez to, że nie potrafię odróżnić, kiedy w muzyce ekipy Josha kończy się żart, a zaczyna się poważka, trudno mi jest powiedzieć cokolwiek o tekstach z “Villains”. Bo i tu, tak jak w przypadku innych artystów zmieniających ciągle maski i skaczących z konwencji na konwencję, trudno stwierdzić, czy to ironia, czy szczerość. Niemniej można przecież, olewając intencje autora, zawsze interpretować je po swojemu. Tak robię z Nickiem Cavem, tak mogę też robić z Homme. I tak jak pozwalałem sobie rozumieć dosłownie słowa “if life is but a dream, then wake me up” z otwierającego poprzednią płytę “Keep Your Eyes Peeled”, bo wokalista miał wtedy problemy ze zdrowiem i dragami, tak teraz pozwolę sobie uznać, że “The Way You Used to Do” jest po prostu love songiem. No, bo skoro już wyszedł z depresji?
Najnowszy krążek Queens of the Stone Age nie jest dziełem wybitnym. Niektóre numery wymagają czasu, by je docenić, inne pewnie zostaną zapomniane. Być może ta płyta jest jedną z tych, których z początku fajnie się słucha, a potem się nudzą. Zresztą muzyka Queens of the Stone Age ryje mój mózg na tyle, że jestem w stanie słuchać ich tylko przez pewien czas, potem jednak muszę zrobić przerwę. Czy do niej po tej przerwie wrócę? Na razie nie jestem w stanie powiedzieć.
Co mi się podoba w tej płycie to właśnie ten bezkompromisowy kierunek obrany przez Homme. Ta obojętność na ewentualne oczekiwania fanów, krytyków czy kogokolwiek, dająca realną wolność twórczą. Bo mam wrażenie, że wielu artystów jest w swej kreatywnej swobodzie ograniczana nie przez krwiopijcze wytwórnie płytowe czy skomercjalizowaną scenę, ale właśnie przez siebie samych i swoją własną potrzebę bycia akceptowanym. A jak się ma trzy metry wzrostu, to nie trzeba zabiegać o akceptację u rówieśników. Choć pewnie wielu trzymetrowców i tak to robi, prężąc muskuły i udowadniając, kto ma dłuższego penisa. Ale nie Josh Homme. On ma to w dupie. W sensie, ma w dupie oczekiwania wobec siebie i swojej muzyki. I bardzo dobrze.