Barry Seal: król przemytu [bez spoilerów]

Po “Barrym Sealu” spodziewałem po prostu dobrego, hollywoodzkiego kina akcji. Po prostu kolejnego zwykłego, lekkiego filmu z Tomem Cruisem. I w sumie właśnie to dostałem. Ale zaskoczyła mnie jedna rzecz, jeden z artystycznych wyborów twórców filmu, a mianowicie atmosfera filmu. Może powinienem się tego spodziewać po trailerze, ale problem jest taki, że go nie widziałem. Właściwie poszedłem do kina wiedząc o tym filmie tylko tyle, że Tom Cruise gra w nim przemytnika. Ciekawie jest czasem obejrzeć jakiś obraz, nie mając o nim pojęcia wybiegającego poza własne domysły.

barry-seal-krol-przemytu-1000x600

Wiedzcie, że ten tekst jest pisany przez człowieka, który nie widział ani jednego odcinka “Narcos“. Więc nie powiem Wam, jak portret kartelu Medellín przedstawiony w “Barrym Sealu” wygląda w perspektywie tego serialu. Jedyne czego się domyślam (ależ jestem mądry!), to że jednym z powodów powstania filmu o słynnym przemytniku jest fakt dużej popularności netfliksowej serii o kolumbijskiej mafii. No, ale po tym przydługim disclaimerze, wypada przejść do rzeczy.

“Barry Seal: król przemytu” to film bardzo luźno inspirowany biografią pilota, który przemycał do USA kokainę dla kolumbijskiego kartelu Pablo Escobara. Filmowy Seal, grany przez Cruise’a, to znudzony pilot samolotów pasażerskich, zwykły facetem z Luizjany, mąż i ojciec. Wyróżnia się jedynie tym, że jest utalentowanym pilotem, najwyraźniej spalającym się w rejsowych lotach. Kiedy z propozycją współpracy przychodzi do niego, grany przez Domhnalla Gleesona, agent CIA, godzi się na nią natychmiast. Motywacją Barry’ego jest bardziej chęć przełamania rutyny dnia codziennego i przeżycia przygody, niż oferowane przez amerykański wywiad pieniądze. Twórcy filmu dość jednoznacznie pokazują, że Sealowi i jego rodzinie na niczym nie zbywa. Początkowo zadaniem pilota ma być fotografowanie baz komunistycznej partyzantki w Ameryce Południowej. Ale w miarę rozwoju fabuły, Barry Seal zostaje wciągnięty – fakt, że bez zbytnich protestów – najpierw w dostarczanie przesyłek przywódcy wojskowej junty Manuelowi Noriedze, potem w szmuglowanie do USA kolumbijskiej kokainy na zlecenie Escobara. Działalnosć Seala rozwija się szybciuteńko i wkrótce zakłada on przedsiębiorstwo wielobranżowe operujące w takich dziedzinach, jak szmuglowanie informacji wywiadowczych, dragów, broni i ludzi oraz pranie brudnych pieniędzy zarobionych na tych wszystkich operacjach.

Może wynika to z faktu, że nie widziałem zbyt wielu filmów tego rodzaju, ale co wydało mi się interesujące, to opowiadanie o tym wszystkim w niezmiennie lekkim, humorystycznym tonie. Mówimy jednak tutaj o brudnych operacjach amerykańskiego wywiadu i rządu, czy o mających na koncie sporo zbrodni potężnych, bezwzględnych kartelach narkotykowych, czy wreszcie skorumpowanych reżimach i krwawych juntach. Jak już zaznaczyłem na początku, nie spodziewałem się przecież filmu ciężkiego. Mieści mi się w głowie opowiadanie o porachunkach gangów czy wojnie w sposób przesycony żartem czy ironią. Ale film nie traci tego pogodnego tonu właściwie ani na chwilę. Jasne, bohaterowi granemu przez Toma Cruise’a, kilkakrotnie nie jest do śmiechu, kiedy spogląda w oczy śmierci. Ale zawsze pozostaje to w konwencji wesołej, zabawnej przygody.

Jak wspominałem w innych moich tekstach, nie jestem gościem, który by lubił kibicować bohaterom negatywnym. Barry Seal nie jest zdecydowanie moim idolem, podobnie jak nie jest nim Jordan Belfort. A jednak humorystyczny, lekki ton, który utrzymuje się przez większość “Wilka z Wall Street” nie spowodował u mnie zbytniego dysonansu. Ostatecznie facet tylko oszukał kilka milionów ludzi na kasę. Nie wykonywał zleceń dla mafii, nie zbroił zbrodniczych partyzantek. Nie twierdzę, że atmosfera żartu utrzymująca się aż do ostatniej sceny filmu (kiedy to teoretycznie nikomu nie powinno być do śmiechu), to od razu coś złego. Przecież kręcono już nawet komedie o holocauście, czego nie uważam za nieodpowiednie. Po prostu zaskoczył mnie taki zabieg artystyczny w typowym oglądanym na środzie z orendż, popcornowym filmie, którego targetem są pewnie przede wszystkim zwykli przedstawiciele klasy średniej, wieczory spędzający oglądając “Narcos” na kompie i miłośniczki gasnącej powoli urody Toma Cruise’a.

Nie wiem, jaka była intencja twórców filmu. Czy pokazanie wydarzeń z najnowszej historii obu Ameryk w krzywym zwierciadle, to puszczanie oka do widza doskonale tę historię znającego, choćby z serialu “Narcos”? A może w erze “House of Cards” po prostu uznali, że nikogo nie zaszokuje fakt, że nikaraguańscy partyzanci, zamiast walczyć z komunizmem, wolą handlować narkotykami i nikt się tym specjalnie nie przejmuje?

Muszę jednak przyznać, że twórcy filmu z równą lekkością, co narkotykową mafię i wojskowe dyktatury, traktują również samego bohatera. Nie jest on dla nich wyjątkowy, nie ma dla niego taryfy ulgowej. W bezlitosnej logice satyry, w której generał osobiście rąbiący na kawałki nieposłusznych podwładnych maczetą jest pokazany jako śmieszny prowincjonalny urzędniczyna przyjmujący w łapówce ptasie mleczko, Barry Seal, bądź co bądź główny bohater, z którym publiczność chce się identyfikować, jest tak samo wzięty w nawias, jak generał Noriega, Pablo Escobar czy Ronald Reagan. Gdy już mamy potraktować go śmiertelnie poważnie, jak człowieka z krwi i kości, okazuje się, że to tylko komiksowa karykatura. Konsekwentnie. Aż do ostatniej sceny.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s