Ten tekst nie będzie recenzją najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego. Nie jest to zresztą film zły. Mieliśmy przecież do czynienia z sytuacją, w której stery franczyzy od filmowca specjalizującego się kinie sensacyjnym (Patryka Vegi) przejął inny filmowiec specjalizujący się w kinie sensacyjnym, tyle że o pokolenie starszy (Władysław Pasikowski). Więc najnowsza produkcja mogła stać się dla tego drugiego okazją do pokazania młodym, jak to się powinno robić i przerobieniem “Pitbulla” na “Psy”. Tak się nie stało, choć oczywiście Pasikowski odcisnął swoje piętno. Nie jest to też film jakoś szczególnie dobry. Pełno w nim motywów i wątków pobocznych z różnych bajek, kryminalna intryga jest dość przewidywalna, a gra aktorska nie zachwyca i wcale nie chodzi tutaj wyłącznie o Dodę. Ale to nie jest największy problem, bo nawet wspominany z utęsknieniem pierwszy “Pitbull” nie był dziełem filmowym na miarę Nolana, Tarantino czy Wajdy. Największym problemem jest niezrozumienie istoty franczyzy, jaką jest “Pitbull” i rozmycie wyrazistej tożsamości, jaką miała stworzona przez Patryka Vegę seria. I temu właśnie chciałbym poświęcić ten tekst.
Bo czy chcemy to przyznać czy nie, to właśnie Patryk Vega ponad dziesięć lat temu stworzył “Pitbulla“. Dzisiaj opinia publiczna totalnie o tym zapomniała. Co najmniej od czasu premiery filmu “Botoks“, internety bez wytchnienia wylewają na Vegę pomyje, wiadro za wiadrem. Nie zrozumcie mnie źle – choć nie wiedziałem “Botoksu” czy “Kobiet mafii” – to po obejrzeniu zwiastunów wierzę na słowo, że są to filmy absolutnie przechujowe. Tyle, że jeśli wierzyć internetom, to Vega od zawsze kręcił gówniane, pozbawione treści i jakiegokolwiek kunsztu warsztatowego filmy, obliczone na schlebianie najgorszym instynktom tych Polaków, których pieniądze pchają kolejne szmiry twórcy “Pitbulla” na szczyt krajowego box office’u. Jakby tego pierwszego “Pitbulla” z Januszem Gajosem i Marcinem Dorocińskim, za którym wszyscy tęsknią, nakręcił ktoś inny, a dopiero potem przyszedł ten spec od prostackich polskich komedii, zrobił “Nowe porządki” i zamordował tę franczyzę. A tak przecież nie było. Jasne – Patryk Vega zawsze kręcił badziewia w stylu “Ciacha“. Jasne – od jakiegoś już czasu trwa proces jego upadku, wszak już “Pitbull: niebezpieczne kobiety” z 2016 był filmem dość słabym. Ale jeszcze parę lat temu, robiąc jakieś dziadowskie “Last minute“, potrafił równocześnie kręcić bardzo dobre “Służby specjalne“. Choć później znalazł się na równi pochyłej prowadzącej do stania się karykaturą samego siebie, to przecież nie przekreśla jego dawnych dokonań.
Historia Patryka Vegi przypomina mi trochę losy Sylvestra Stallone’a. Kiedy w 1976 roku Sly napisał scenariusz do “Rocky’ego“, występując w nim w roli głównej, odniósł sukces artystyczny i komercyjny. Obraz otrzymał trzy Oscary, w tym za najlepszy film. Jednak kolejne części przygód przesympatycznego boksera, podobnie jak inne filmy, które kręcił i w których występował Stallone, szły w kierunku coraz gorszego kiczu. W latach osiemdziesiątych – zupełnie jak dzisiaj Patryk Vega – odwtórca roli Rocky’ego Balboy stał się chłopcem do bicia filmowych krytyków i hollywódzkich elit. Jednocześnie – co również łączy obu panów – będąc synonimem tandety, Stallone nie mógł narzekać na biedę. Osiągające coraz wyższy poziom absurdu kolejne części przygód Rocky’ego i Johna Rambo, były dobrze naoliwioną maszynką do produkcji dolarów. W końcu jednak Sly poszedł po rozum do głowy i zaczął dbać o to, by jego projekty miały także wyższy poziom artystyczny. W 1997 roku wystąpił w docenionym przez krytyków “Cop Land” u boku Harvey’a Keitela, Ray’a Liotty i Roberta De Niro. Później dokonał czegoś, co wydawało się niemożliwe, przywrócił dawny blask franczyzom, z którymi był najbardziej utożsamiany – “John Rambo” z 2008 roku i “Rocky Balboa” z 2006 roku to swoisty reboot (chociaż wtedy jeszcze nikt nie używał tego słowa) całej kariery Stallone’a. Ukoronowaniem tych sukcesów jest występ w spin offie “Rocky’ego” zatytułowanym “Creed“, za który – po raz pierwszy od 1976 roku – został nominowany do Oscara.
Czy Vega będzie miał szansę by się zrehabilitować i – niczym Stallone – znów zacząć robić dobre kino? Być może. Czy przywróci dawny splendor “Pitbullowi”? Wątpliwe. Bo – rzecz jednak w polskim kinie rzadka (a charakterystyczna dla Hollywood, tego akurat nie powinniśmy małpować) – franczyza ta nie jest własnością swojego twórcy, lecz wytwórni filmowej. Która uznała jednak, że woli, aby w nowej pitbullowej produkcji zagrała Dorota Rabczewska, niż aby pozostała ona w rękach człowieka, który ją stworzył. Powtórzę to jeszcze raz, na wypadek, gdyby nie było to do końca jasne. Producenci uznali, że jeśli mają wybierać między Vegą (który jest bądź co bądź doświadczonym filmowcem i przede wszystkim ojcem serii) a Dodą (która z “Pitbullem” miała tyle wspólnego, że nagrała do piosenkę do “Niebezpiecznych kobiet”, a z aktorstwem jeszcze mniej), to wybierze Dodę. Tak właśnie. To nie był wybór w stylu albo Patryk Vega, albo Marcin Dorociński. To był wybór między Patrykiem Vegą a Dorotą Rabczewską. A kiedy człowiek zaczyna dociekać, jakie były tak naprawdę powody tej decyzji, to cała sprawa bynajmniej nie zaczyna się przedstawiać w lepszym świetle.
Ale pół biedy, że tak bezpardonowo odebrano tę serię jej prawowitemu twórcy, co jednak – niezależnie od kierunku, w którym ostatnio zaczął iść Vega – uważam za przykre, bo to było jednak mocno autorskie kino, do którego reżyser miał na pewno bardzo osobisty stosunek, nawet jeśli zaczął trochę rozmieniać się na drobne. Pół biedy też, że Doda – mimo niezbyt imponującego talentu aktorskiego – wystąpiła w tym filmie w jednej z głównych ról i nawet, że została jego wspóproducentką (sic!). Abstrahując od tego, czy kręcąc “Ostatniego psa”, Pasikowski zrobił dobry film, trzeba sobie zadać pytanie, czy nakręcił prawdziwego “Pitbulla”? Wiecie, tego na którego wszyscy się powoływali, psiocząc na to, że Vega zaczął robić filmy o super policjancie z Majami i tym samym zabił klimat serii. Innymi słowy, czy “Pitbull. Ostatni pies” posiada te elementy, które sprawiły, że powstały w 2005 roku pierwszy “Pitbull” był tym, czym był. Aby się tego dowiedzieć, musimy zapytać: czym jest “Pitbull”, co stanowi jego istotę?
Debiut kinowy Vegi i będący jego owocem emitowany przez TVP serial, mówiąc w największym skrócie, skupiały się na prawdziwym życiu policjantów z wydziału zabójstw komendy stołecznej. Może to mega oczywisty truizm, ale jednak trzeba to wyartykułować. W “Pitbullu” nie chodziło o żadne zagadki kryminalne, nie było tam żadnego Columbo czy Sherlocka Holmesa, odpowiedź na pytanie “kto zabił?” była sprawą drugorzędną. To był nawet swego rodzaju anty-kryminał, bo wiele odcinków serialu kończyło się zamknięciem śledztwa bez satysfakcjonującej konkluzji i odłożeniem akt do archiwum, często sprawca zbrodni pozostawał niezidentyfikowany lub unikał kary, a sprawiedliwość nie zawsze tryumfowała.
Przede wszystkim “Pitbull” był portretem. Zbiorowym portretem policjantów z wydziału zabójstw. I to portretem realistycznym, bo Vega spędził sporo czasu robiąc wywiady i ogólnie przebywając z prawdziwymi psami. Dziś – w obliczu wygłaszanych przez niego hasełek w stylu “obnażam mroczne kulisy brutalnego świata <<tu wpisz środowisko lub grupę zawodową, o której Papryk Vege kręci aktualnie film>>” – sformułowanie “realistyczny portret” może śmieszyć, ale wtedy Vega naprawdę opowiadał o tym, jak ci policjanci naprawdę żyli, jak wyglądali, gdzie mieszkali, jak wyglądała ich praca, życie prywatne i rodzinne. Było to pokazane bez upiększania, w swojej surowej formie, nie zaś – jak późniejsze dzieła reżysera – w tonie sensacji, ujawniania czy obnażania szokujących faktów. Portretowani przez Vegę policjanci nie byli postaciami świetlanymi, ich sprawy zawodowe wpływały na ich życie prywatne i odwrotnie, nie stronili od alkoholu i dragów, łamali regulamin, pili wódę z gangsterami, stosowali tortury wobec podejrzanych. Pozornie niewiele różnili się od bandytów, których ścigali. Ale twórca serii sięgał do sedna i pokazywał, że ci pełni wad i słabości ludzie to jednak w ostatecznym rozrachunku uczciwi i skuteczni policjanci, którzy babrają się w tym gównie po to, byśmy my już nie musieli. I o to chyba chodziło w “Pitbullu”.
Tak rozumianej istoty “Pitbulla” Pasikowskiemu – moim zdaniem – nie udało się uchwycić. Owszem, przywrócił na ekran starych bohaterów, którzy zachowali część swych cech charakterystycznych. Owszem, czasem mamy do czynienia z typowymi scenami z nudnego życia gliniarzy i ich codziennych frustracji, czasem ktoś rzuci jakimś hasłem ze słownika policyjnego żargonu. Ale do tego Pasikowski dorzuca już coraz więcej elementów z innej bajki, czasem wręcz z pitbullowym klimatem się gryzących. Dostajemy trochę kina szpiegowskiego (prolog “Ostatniego psa” wygląda na scenę mocno inspirowaną “GoldenEye“), sporo kina gangsterskiego (taki trochę “Ojciec chrzestny“, w którym Michael Corleone ma powiększone piersi i nosi skórzane legginsy), choć przyznajmy, że w świat gangsterów zaczął już zapuszczać żurawia sam Vega, począwszy od “Nowych porządków”. Ale przede wszystkim otrzymujemy dużą dawkę kina superpolicjantowego (w którym rozwody, przemoc domowa, frustracja i samotność, chujowe wynagrodzenie, alkoholizm, narkomania, związki z prostytutkami i przyjaźnie z gangsterami szczęśliwie nigdy nie przeszkadzają stróżom prawa w policyjnej robocie). A takiego superpolicjantowego kina “Pitbull” był zawsze antytezą.
Nie zrozumcie mnie źle (czy ja nadużywam zwrotu “nie zrozumcie mnie źle”?), istnieje równoległa rzeczywistość, w której powstał fajny film sensacyjny o policjancie infiltrującym mafię, próbującym odnaleźć zleceniodawcę zabójstwa innego gliniarza i o równie uwodzicielskiej, co bezwzględnej kobiecie stającej u steru jednej z najniebezpieczniejszych grup przestępczych w kraju. Dodajmy do tego posypkę ze strzelanin, pościgów, seksu i kokainy, doborową obsadę w osobach Dorocińskiego, Stroińskiego i Mohra (chociaż Pazury i Rabczewskiej już niekoniecznie) i dobrego reżysera pod postacią Pasikowskiego (ale tego Pasikowskiego od “Psów“, a nie tego od “Pokłosia“), a wyjdzie z tego co najmniej przyzwoity wypiek z pieca Scorsese, De Palmy czy Tarantino. Ale nie będzie to “Pitbull”.
Pytanie czy w ogóle taki film da się jeszcze w dzisiejszych czasach nakręcić? Bo nawet zakładając, że seria wróci kiedyś do prawowitego właściciela, czyli Patryka Vegi i że on sam zacznie na powrót robić dobre produkcje zamiast obliczonej wyłącznie na sukces finansowy kinowej pornografii, to czy możliwe jest jeszcze nakręcenie tzw. prawdziwego “Pitbulla”? Czy możliwy jest powrót do ideałów z 2005 roku? Nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że ten film – podobnie zresztą, jak (fun fact) “Psy” Pasikowskiego – pokazywał naszą, Polską wersję rzeczywistości. W jakiś sposób estetyzował biedę i bylejakość post-transformacyjnego państwa, sprawiając, że oglądało się ją z równie mocnymi wypiekami na twarzy, co tych wszystkich amerykańskich detektywów przemierzających te swoje Hawaje czy inną Florydę w tych swoich Ferrari. Ale dzisiaj już polska policja nie jeździ zdezelowanymi polonezami, nie chodzi w starych szarych marynarkach, na ulicach nie rządzą już bandyci z krajów byłego ZSRR, wódkę w szufladach naszych stróży prawa zastąpił łyskacz, a wyroby nikotynowe większość funkcjonariuszy porzuciła na rzecz regularnych wizyt na siłce. Pod tym względem nasz kraj się zglobalizował i w związku z tym nasze filmy czy seriale nie różnią się już tak bardzo od tych zachodnioeuropejskich. Udało nam się przyswoić ten światowy blichtr, którego tak w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych pragnęliśmy. Można narzekać na różne wypaczenia i skandaliczne sytuacje, a jednak statystycznie przestępczość i korupcja zanotowała od lat dziewięćdziesiątych znaczny spadek. Właśnie w pierwszym “Pitbullu” jest scena, w której bodaj minister spraw wewnętrznych mówi policjantom z sekcji, że ze względu na znaczny spadek liczby zabójstw, wydział im poświęcony zostaje zlikwidowany. I to jest być może dobra metafora losu całej serii. Właśnie dzięki temu, że policjanci pokazani w jej pierwszej odsłonie, skutecznie ścigali bandytów niezrażeni faktem, że wyjeździli już benzynę do końca roku, dzisiaj film pokazujący w całej swojej brutalności ich prawdziwe życie jest już niepotrzebny.
One comment