Nadszedł nowy rok, a wraz z nim… No, cóż – spojrzenie w przeszłość i moje całkowicie subiektywne, egoistyczne i stronnicze podsumowanie roku poprzedniego w popkulturze. Może nawet w przeciwieństwie do podsumowań roku 2017, uda mi się zamknąć tę serię tekstów przed kwietniem. Może! A może nie. W każdym razie na pierwszy rzut oka idą albumy, które wyszły w minionym 2018 roku i z jakiegoś powodu wzbudziły moją sympatię.
Ponieważ w tym roku nie wpadło mi w oko zbyt wiele EP-ek, uznałem, że nie będę dla nich tworzył oddzielnej listy, tylko dołączą one do grona albumów pełnometrażowych. Zresztą, w epoce internetów i streamingów granica pomiędzy płytą długogrającą a minialbumem się zaciera, więc ten podział jest chyba troszkę sztuczny. Oczywiście przypominam, że nie przyznaję żadnych punktów, ani nie układam albumów w kolejności od najmniej fajnego do najbardziej fajnego – kolejność jest chronologiczna. No, dobra – dosyć tych wstępów. I tak nikt ich nie czyta.
Weedpecker – III
Warszawska ekipa zawsze wyróżniała się spośród naszych rodzimych miłośników stonerowego grania. Nie żebym jakoś dogłębnie znał polską scenę, ale wydaje mi się, że gdy inni po prostu łoili tłuste fuzzowe riffy, Weedpecker zawsze wplatał w to wszystko sporo elementów space rocka, shoegaze’u czy post-rocka. Na najnowszym, trzecim już krążku, Weedpecker prawie (prawie!) całkowicie zrezygnował z czołobitnych hołdów dla Black Sabbath czy Electric Wizard i totalnie odleciał w kierunku tripowych muzycznych pejzaży.
I nie żebym nie lubił porządnego, toczącego się jak ruski czołg sabbathowskiego riffowania. No, bo powiedzmy sobie szczerze: kto nie lubi sobie odpalić albumu z pięknymi, palącymi zioło wiedźmami na okładce i posłuchać sobie czterdziestu minut zagruzowanego bardziej, niż moje biurko w pracy gitarowego brzmienia? Nie oszukujmy się, to jest zawsze dobry pomysł. Nieważne, ile razy już wcześniej słyszeliśmy takie granie.
Ale niemal całkiem porzucając bucząco-trzeszczące, przestrojone oktawę w dół gitary i idąc w kierunku brzmienia, które mi osobiście bardziej kojarzy się ze wczesnym Tame Impala, Weedpecker wykonał godny podziwu, odważny manewr. Udowodniając przy okazji, że jak na prawdziwie stonerowy zespół przystało, mają wyjebane na to, co sobie ludzie pomyślą i że – no, cóż – nikomu nie muszą nic udowadniać. Wreszcie na koniec trzeba powiedzieć, że “III” to kawał po prostu dobrej muzyki. I tyle.
Mikołaj Piechocki – No More Aces i No More Aces Outtakes
Lista projektów, w których wziął udział Mikołaj Piechocki jest imponująca. Oprócz koncertowania, nagrywania i komponowania z The Plantators, który można chyba nazwać jego macierzystą formacją czy występu w roli gitarzysty prowadzącego na pewnym nieco bardziej rockowym albumie, Mikołaja można usłyszeć na dziesiątkach koncertów i co najmniej tuzinie EP-ek czy singli różnych artystów. Co łączy wszystkie te projekty to fakt, że w większości z nich Miko zdaje się woleć pozostawać w cieniu innych muzyków. Co może być zaskakujące w kontekście jego ogromnego talentu.
W każdym razie w 2018 roku Mikołaj Piechocki postanowił wyjść z mroku i opublikować coś pod własnym imieniem i nazwiskiem. Wydał więc w tym roku dwie EP-ki. Pierwsza nosi tytuł “No More Aces“, druga zaś “No More Aces Outtakes” i zawiera – niespodzianka! – odrzuty z sesji do “No More Aces”. Jeśli miałbym pokusić się o odpowiedź na pytanie, dlaczego Miko nie wydał po prostu jednej EP-ki, to wskazałbym tutaj jego niechęć do autopromocji. Zapewne to właśnie skromność kazała Miko wybrać z siedmiu utworów cztery najlepsze, a resztę odrzucić jako niewystarczająco dobre. Gdy już je opublikował, ludzie zażądali więcej. A Mikołaj uległ prośbom i wrzucił do netu pozostałe piosenki. Tak właśnie sobie to wyobrażam. A piszę o tym dlatego, że “Outtakes” moim zdaniem w niczym nie ustępuje “No More Aces” i dlatego też traktuję obie EP-ki jako jedną całość.
Ale do rzeczy! Choć EP-ka jest utrzymana w stylistyce songwriterskiego indie folku, to od pierwszej piosenki wiadomo, że Mikołaj nie zamierza poprzestać na garści ogranych schematów i tworzyć nijakiego pitu pitu rodem z reklamy jeansów. Choć “No More Aces” charakteryzuje folkowa prostota, to słychać tutaj też inspiracje spoza tego gatunku. Oraz wysokiej klasy gitarowe rzemiosło. Nie spodziewajcie się jednak taniego efekciarstwa czy pustych wirtuozerskich popisów. Mimo, że “No More Aces” jest przykładem naprawdę wszechstronnych umiejętności technicznych Mikołaja, te najbardziej imponujące partie są celowo gdzieś ukryte, schowane za innymi, można powiedzieć, że… pozostają w cieniu. Zupełnie jakby Miko chciał powiedzieć: “No, wiecie, tutaj zagram solo, takie tam, nic wielkiego”. W każdym razie każda zagrywka, każdy efekt, każdy kompozycyjny czy producencki zabieg jest tutaj podporządkowany piosence. To piosenka jest tutaj najważniejsza.
Generalnie, gdy słucham tych melancholijnych, choć niepozbawionych pazura utworów, ciągle powraca do mojej głowy myśl: “Ale to jest dobre”. Pod każdym względem – piosenkopisarstwa, wykonania i produkcji. A przy tym nie jest to tylko starannie odrobiona przez wzorowego ucznia praca domowa, bo jest na tych EP-kach sporo feelingu, wyczuwalnego w przywodzącym na myśl Briana Molko głosie Mikołaja i jego naprawdę świetnych partiach gitarowych (wspominałem już, że to świetny gitarzysta?). Podsumowując, jedyną przyczyną dla której EP-ki przeszły bez rozgłosu, jest moim zdaniem wspomniana niechęć Mikołaja do wychodzenia z cienia. Ja jednak wbrew intencjom twórcy mówię Wam: posłuchajcie “No More Aces”, a potem powiedzcie o tym innym ludziom. I niech oni opowiedzą o tym kolejnym osobom.
Andrew W.K. – You’re Not Alone
Jako dziecko MTV2 pamiętam doskonale lata dwutysięczne, gdy codziennie spędzałem godziny gapiąc się w telewizor i oglądając teledyski Eminema, Queens of the Stone Age, Toola, Gorillaz czy Slipknota i System of a Down. Pamiętam też Andrew W.K., człowieka który nie wiedział czym jest pralka, ale za to wiedział, jak dobrze imprezować. Podobały mi się te jego prostackie aranżacje i jeszcze bardziej prostackie teksty piosenek. Identyfikowałem się z domorosłym producentem, w jakiego wciela się Andrew w klipie do “She is Beautiful“, choć mój sprzęt był jeszcze skromniejszy, bo posiadałem tylko gitarę i dyktafon. Niedługo potem amerykański artysta zniknął z mojego radaru i pozostawał poza moim zasięgiem przez jakieś półtorej dekady.
Ale niedawno natknąłem się na najnowszy album, z ciekawości kliknąłem “Odtwarzaj” i niemalże od pierwszej piosenki ogarnął mnie zachwyt. Bo Andrew W.K. ogromnie się rozwinął, a jednocześnie nie zmienił się ani o jotę. Do surowej ściany dźwięku, złożonej tylko z wokalu, gitary, basu, pianina i perkusji zaprezentowanej na debiutanckim “I Get Wet” dołączył ścieżki smyczków i syntezatorów, a jednocześnie nie stracił nic z tego swojego punkowego prostactwa. Poza tym – a może przede wszystkim – muszę powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Jest coś niesamowicie kojącego w tym, że mimo, że minęło siedemnaście lat, świat pędzi na złamanie karku, człowiek ledwo nadąża za dynamicznymi zmianami, to Andrew wciąż imprezuje. I nie zanosi się na to, żeby przestał.
Monster Magnet – Mindfucker
Monster Magnet powróciło w pięknym stylu. Na nowe studyjne wydawnictwo zawierające całkowicie oryginalny, świeży materiał, ekipa Dave’a Wyndorfa kazała słuchaczom czekać pięć lat. W ogóle jakieś ostatnie dziesięć lat to nie był chyba dla Monster Magnet najlepszy okres. Wprawdzie mimo przedawkowania leków i dramatycznego przybrania na wadze, Wyndorf wciąż pracował i koncertował, to jednak nagrane w tym czasie albumy “Mastermind” i “Last Patrol” nie zostały przyjęte z entuzjazmem. A przynajmniej – przyznam się bez bicia – nie zostały przyjęte z entuzjazmem przeze mnie. To naprawdę dobre albumy, ale ja jakoś nie byłem w stanie ich pokochać. Z kolei z krążka “4-Way Diablo“, który osobiście uważam za naprawdę dobry, nie był zadowolony sam zespół, nie grając żadnego z numerów z tego albumu na promującej go trasie (!).
Ale to już przeszłość. W 2018 roku Monster Magnet powrócił z płytą zatytułowaną “Mindfucker” i od pierwszych dźwięków, od garażowego hihata nabijającego rytm i sprzęgających gitar, słuchacz wie, że to jest całkowicie złodupczy, rock and rollowy powrót. Nie zrywając z psychodelicznymi brzmieniami Wyndorf i spółka serwują tutaj przebojowe refreny, wpadające w ucho riffy i chyba jedne z najszybszych kawałków w historii bandu. Ale nawet z wolniejszych numerów przebija niesamowita energia i żywotność przywołująca na myśl płyty “Powertrip” i “Monolithic Baby!“, na których zespół z New Jersey wykonuje coś, co mój przyjaciel kiedyś celnie określił mianem “imprezowego rocka”. Nie wiem, czy to ma cokolwiek wspólnego ze zrzuconymi ostatnio przez Wyndorfa zbędnymi kilogramami, ale na “Mindfucker” słychać, że lider Monster Magnet jest w doskonałej formie. Radości ze słuchania tego krążka nie jest mi w stanie zepsuć nawet nieudany mastering nagrania. Po prostu odpalam płytę w aucie, otwieram okna i wciskam gaz. Ryk silnika zagłusza niepożądane trzaski. Zostaje tylko czysty rock and roll.
Suzia – Nie dzieje się nic
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy podczas słuchania tej EP-ki, była taka, że osobowość Suzi, która wyłania się z jej najnowszego wydawnictwa, wyraźnie kontrastuje z osobowością, jaką znam z jej koncertów, konferansjerki na Open Micu w Harendzie czy vlogów na jej kanale na YouTubie. Z jej występów czy materiałów publikowanych w mediach społecznościowych, Suzia sprawia wrażenie osoby zawsze uśmiechniętej, wesołej, dowcipnej i traktującej wszystko z przymrużeniem oka. Tymczasem na “Nie dzieję się nic” serwuje nam pięć numerów w zdecydowanie minorowych tonacjach. Dominującymi w warstwie tekstowej motywami są samotność, rozstania i przemijanie. Nagle Suzia pokazuje słuchaczom swą bardziej melancholijną stronę, odsłania swoją wrażliwość. Mam pewną satysfakcję, bo potwierdza się moja teoria, że każdy z nas, nieważne jak wesoły i ekstrawertyczny wydaje się osobom postronnym, skrywa taką nieco bardziej smutną twarz. Także – a może nawet zwłaszcza – ludzie, którzy na co dzień zajmują się bawieniem i rozweselaniem bliźnich. A tym – i to z całkiem niezłym skutkiem – zajmuje się przecież Suzia. W każdym razie muszę przyznać, że bardzo mi się ta jej melancholijna twarz podoba.
Bo przecież życie nigdy nie jest tylko pasmem radosnych wydarzeń. I wszyscy tak naprawdę cholernie potrzebujemy smutnych piosenek. Są nam równie niezbędne, co te wesołe, a może nawet bardziej. Zdaję sobie sprawę, że wszystko, co tu piszę, może być gigantyczną nadinterpretacją, ale wydaje mi się, że debiutancka EP-ka Suzi to forma terapii, próby pozostawienia przykrych doświadczeń za sobą. Bo taką oczyszczającą moc mają smutne piosenki. Chodzi mi o piosenki smutne, co oczywiście nie musi wcale znaczyć depresyjne. Bo utwory na “Nie dzieje się nic” są trochę gorzkie, ale jednak też trochę słodkie. Tak jak refren tytułowego utworu, który przełamuje molową tonację i podnosi nas na duchu, jakby między wierszami dając do zrozumienia, że złamane serca jednak się goją i nie należy porzucać nadziei. I takie – przekazane za pośrednictwem wokalu, folkowej gitary akustycznej, jazzujących aranży doprawionych nostalgicznymi partiami instrumentów smyczkowych – przesłanie z tej EP-ki chcę wynieść. I uważam, że powinno pójść dalej i trafić do znacznie szerszej publiczności. Bo ostatecznie każda z tych pięciu kompozycji to bardzo dobra, wpadająca w ucho piosenka i materiał na przebój.
Thunderpussy – Thunderpussy
Thunderpussy może zdawać się być fikcyjnym zespołem wymyślonym przez Quentina Tarantino na potrzeby jednego z jego filmów. Zespół z Seattle to cztery kobiety, które jeżdżą na motorach, noszą skórzane kurtki i spodnie, umawiają się na randki z innymi kobietami, lubią od czasu do czasu wdać się w barową bójkę, no i grają rock and rolla. Thunderpussy istnieje jednak naprawdę i funkcjonuje w naszym, nieco bardziej nudnym, niż fantazje Tarantino, uniwersum. I choć cała ta wyżej opisana otoczka na pewno przyciąga, to trzeba przyznać, że sama w sobie czyni Grzmiące Kociaki zaledwie ciekawostką. Dobrym powodem, żeby kliknąć przycisk play na Jutubie czy Spotifaju. To czy kilknąwszy, dobrniesz do końca albumu czy nawet do końca piosenki, to już jest zupełnie inna sprawa.
Na szczęście oprócz wymyślenia chwytliwej nazwy i stworzenia spójnego wizerunku dziewczyny ze Seattle nagrały też naprawdę dobrą płytę. “Thunderpussy” to ponad pięćdziesiąt minut dość zróżnicowanego materiału, oscylującego jednak wokół amerykańskiego indie rocka ze względu na produkcję i sposób śpiewania wokalistki przypominającego stworzoną przez Jacka White’a i Alison Mosshart supergrupę The Dead Weather. Sporo na tej płycie fuzzów i wintydżowych pogłosów, które wraz ze zręcznym poruszaniem się pomiędzy imprezowymi hiciorami i refleksyjnymi balladami, sprawiają, że Thunderpussy to takie znacznie seksowniejsze Kings of Leon. Połączenie tych brzmień z (nie tak znowu) prowokacyjnym (bo powoli zbliżamy się do trzeciej dekady XXI wieku) emploi sprawia, że mamy do czynienia z bardziej gitarową, bardziej amerykańską, bardziej rock and rollową wersją Spice Girls.
Smaczkiem, o którym warto wspomnieć jest fakt, że w numerze “Velvet Noose” gościnnie występuje Mike McCready, który odkrył zespół i pomógł w jego promocji, a przez członkinie zespołu nazywany jest Piątym Kociakiem lub Honorowym Kociakiem. Gitarzysta Pearl Jam wprowadza więcej hard rockowego przesteru, choć trzeba też zaznaczyć, że Thunderpussy jak najbardziej jest w stanie spuścić solidne lanie także i bez pomocy wujka Mike’a.
Ghost – Prequelle
W internetach można znaleźć dużo memów, które są wyrazem frustracji fanów metalu wywołanej rozdźwiękiem pomiędzy wizerunkiem Ghost a ich muzyką. W sensie, że stylówa członków zespołu czy okładki ich płyt zapowiadają jakiś złowieszczy, satanistyczny, palący kościoły i składający dziewice w ofierze heavy metal. Tymczasem muzycznie, Ghost zamiast napierdalającej niczym młockarnia sekcji rytmicznej, gitar podłączonych do wzmacniaczy z przesterem rozkręconym up to 11 i rozrywającego bębenki uszne growlu, serwuje nam jakieś melodyjne pioseneczki i kościelne chórki. Jasne, większość osób zdaje sobie sprawę, że Ghost to jednak parodia, a co najmniej grupa, która traktuje konwencję z dużym przymrużeniem oka.
Lubię Ghost nie tylko dlatego, że nie schodzą poniżej pewnego poziomu jeśli chodzi o songwriting, wykonawstwo i last not least produkcję. Przede wszystkim cenię ich za użytek, jaki nieustannie robią z faktu, że metal to gatunek z definicji trochę operetkowy. A im bardziej demoniczny, mroczny i obrazoburczy, tym mniej poważnie należy go traktować. Pochodzący z regionu, w którym niektórzy zdają się traktować heavy metal aż nazbyt poważnie, Ghost zdaje się to rozumieć więcej, niż doskonale. I paradoksalnie z powodu braku jakichkolwiek widocznych wysiłków, by być jak najbardziej trv, Szwedzi brzmią w jakimś sensie bardziej spooky, bardziej diabolicznie, niż ci wszyscy poprzebierani w cekiny napinacze. W moich wyobrażeniach Lucyfer prędzej przemawiałby spokojnym głosem Papy Emeritusa, niż chrapliwym wrzaskiem Nergala. Innymi słowy sądzę, że Diabeł nie spina pośladów tak mocno, jak jego wyznawcy.
W każdym razie to już czwarty album, na którym Ghost z powodzeniem eksploruje świat gotyckiej grozy czy okultystycznego satanizmu i nie zanosi się na to, żeby ta konwencja się wyczerpała. Bo – nie oszukujmy się – takie zespoły jak kwintet z Linköping, oparte na jakimś mocno zdefiniowanym pomyśle, mają tendencję do szybkiego wypalania się. Kończy się to przeważnie albo rozpadem, albo zjadaniem własnego ogona, albo zmianą formuły i tym samym rozczarowaniem fanów, którzy oczekiwali, że zespół pozostanie wierny temu, co przyniosło mu popularność. Tymczasem Szwedzi dorzucili do tych swoich chorałów i klawikordów ejtisowe syntezatory, i to – z jakiegoś powodu – nadal działa. Jak oni to robią? Nie wiem. Może podpisali pakt z Diabłem? A skoro już o Diable mowa…
Lucifer – Lucifer II
Istnieje z pewnością jakiś alternatywny wszechświat, w którym Black Sabbath nie powstało w Birmingham, ale w Berlinie, zaś Ozzy był szwedzką blondynką, która od śpiewania w Abbie wolała cmentarze i doom metal. Zespół ten nazywa się Lucifer i wysyła do nas z równoległego wymiaru już drugi album, zatytułowany “Lucifer II“.
Zanim dopadną mnie jacyś puryści żądni ukrzyżowania mnie za porównanie jakiegoś retro rockowego zespoliku z jakąś gotycką panną na wokalu do Black Sabbath, od razu uściślę, że to porównanie jest oczywiście hiperboliczne, aczkolwiek całkiem uzasadnione. Tłumaczę się, bo wiem, że dla wielu ludzi (w tym dla mnie) irytujące bywają te próby sprzedania nowych zespołów jako “godnych spadkobierców” jakichś klasyków i powstrzymam się tutaj od powoływania się na przykład takiego jednego zespołu z Michigan, co gra zupełnie, jak taki jeden inny zespół z Londynu.
Wracając jednak do meritum, to Lucifer wzoruje się bardzo mocno na klasycznym hard rocku lat siedemdziesiątych i specjalnie się z tym nie kryje. Powiedziałbym wręcz, że niesie słowa “retro” i “classic” na swoich sztandarach. Zresztą germańsko-nordycki region, z którego rekrutują się członkowie Lucyfera zasłynął w ostatnich latach z niemal masowej produkcji takich zespołów. Co dla mnie wyróżnia najnowszy album Lucifera na tle naprawdę świetnych bandów z tego nurtu to fakt, że oprócz cudownego, oldschoolowego, starannie dopracowanego brzmienia, którego można słuchać godzinami, dowodzona przez Johannę Sadonis ekipa ma jeszcze wpadające w ucho riffy i refreny. Co wcale nie jest w klasycznym hard rocku grzechem. A nawet jeśli jest, to nawet lepiej, przecież zespół się nazywa Lucyfer. Hehe.
Jasne. Szwedzko-niemiecki kwintet to tylko kolejni epigoni, którzy robią to samo, co Deep Purple czy Blue Öyster Cult czterdzieści lat temu, tylko nagrywają to na lepszym sprzęcie. Ale co z tego, skoro tak dobrze się tego słucha? Niby dlaczego miałbym się pozbawiać tej przyjemności?
The Darkness – Live at Hammersmith
Stworzyć dobrej jakości album koncertowy nie jest rzeczą łatwą. Ale nie jest rzeczą jakoś szczególnie trudną. Zwłaszcza jeśli korzysta się z możliwości robienia dogrywek w studio i poprawiania partii instrumentów czy wokali. Można w studio nagrać pół albumu koncertowego. Ba, można nawet cały. Robiono to już w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jak proste musi być to teraz, przy dzisiejszej technologii? Także zrobienie koncertówki, która brzmi poprawnie i kompetentnie, to nie problem. Natomiast zrobić album live, który oddawałby energię grającego na żywo zespołu i atmosferę panującą w sali koncertowej to już zadanie znacznie bardziej karkołomne.
Na szczęście zespołowi The Darkness oraz realizatorom koncertu i producentom płyty “Live at Hammersmith” udało się je wykonać w stu procentach. Kiedyś się już rozpisywałem o tym, jak to już rzadko się spotyka takie rock and rollowe zespoły, jak The Darkness. Z całym ich absurdem i kiczem. Ale także z ich dziką energią, w której szał perkusisty nie jest spętany sztywnymi ramami metronomu, a dźwięk rozkręconych na maksa wzmacniaczy Marshalla nie jest w żadnym wypadku okiełznany przez bramki szumów i redukcję hałasu. Żeby utrzymać dobre brzmienie albumu, a jednocześnie nie utracić gdzieś po drodze tej surowej energii, trzeba się – wbrew pozorom – wiele napocić. A i tak wszystkie wysiłki mogą spalić na panewce. Ale nie w wypadku The Darkness.
Orange Goblin – The Wolf Bites Back
Orange Goblin jest jak Twój ulubiony bar albo restauracja, do której wciąż powracasz i oni od wejścia wiedzą, co zamówisz. Na nowym krążku londyński zespół po raz kolejny robi to samo, co robił na ostatnich kilku albumach. Czyli młóci przestrojony kilka tonów w dół i przesterowany jak stare radio stoner metal. Brytyjczycy pozostają wierni swoim ideałom i nie eksplorują za bardzo nowych terytoriów. I bardzo dobrze, bo to jeden z tych zespołów, od których nie oczekuje się eksperymentów czy artystycznych wolt. Panowie grają tak samo, jak w latach dziewięćdziesiątych, tylko, że lepiej. Bo już co najmniej od czasów płyty “A Eulogy for the Damned” z 2012 roku albumy Pomarańczowego Goblina są coraz lepsze pod względem wykonawczym i produkcyjnym. Nie tracąc przy tym niczego z naiwności paru nastolatków katujących ciężkie riffy w jakiejś śmierdzącej zwietrzałym piwem piwnicy. Wystarczy rzut oka na tytuły utworów: “Sons of Salem”, “Renegade”, “Swords Of Fire”, “Suicide Division” – it doesn’t get any more metal than this.
Orange Goblin to dla mnie idealne połączenie typowej dla metalu bezkompromisowości z wysoką jakością serwowanego produktu finałowego. Grzmiące sabbathowskie riffy londyńczyków brzmią jak szczere złoto, komponując się z przepitym głosem wokalisty w sposób tak perfekcyjny, że aż nie mogę przestać tego słuchać. A biorąc pod uwagę, że – jak już kiedyś pisałem – Orange Goblin to taki hard rock na sterydach, przez co nie ma tendencji do popadania w często spotykaną w heavy metalu śmieszność, to jeśli chodzi o ciężkie brzmienia jest to zespół niemalże idealny. I z tą płytą nie jest inaczej. “The Wolf Bites Back” dostarczył mi dokładnie tego, czego od niego oczekiwałem. Teraz pozostaje mi tylko słuchać tego albumu i czekać na kolejny, na którym Bill Ward i jego ekipa zrobią dokładnie to samo, co na tym.
Florence + The Machine – High As Hope
“High As Hope” utrzymuje niezmiennie dobrą passę Florence Welch i jej zespołu. Być może brytyjska grupa nie wydaje płyt jakoś super często, ale trzeba podkreślić, że nie wydaje ich też jakoś super rzadko, a przy tym każdy z nich jest tak cholernie dobry!
Na najnowszym krążku Florence + The Machine kontynuuje drogę obraną na albumie “How Big, How Blue, How Beautiful” z 2015 roku. Mam tu na myśli coraz bardziej postępujące ściąganie z piosenek charakterystycznego barokowego płaszczyka, który był przecież tym, na czym brytyjski zespół zbudował swoją markę. Warstwa liryczna w porównaniu z debiutanckim “Lungs” niemal pozbawiona jest metafor, a w warstwie muzycznej jest zdecydowanie mniej patosu.
“High As Hope” brzmi trochę, jak wpisy z bloga nastolatki (jeśli ktoś po trzydziestce wciąż jest w głębi serca nastolatką, to jest to Florence Welch), która swoje zwierzenia postanowiła przerobić na piosenki, posługując się zaledwie kilkoma akordami i prostą rytmiką. Tylko, że ta nastolatka jest piekielnie utalentowana i dysponuje wielomilionowym budżetem na wynajem studia i zatrudnienie najlepszych producentów. No i mimo konsekwentnego ograniczania patosu, wciąż będącą w stanie nagrać płytę tak epicką, by nawrócić na stworzoną przez siebie religię jeszcze większą liczbę fanatycznych wyznawców.
One comment