Tradycyjnie już przedstawiam listę moich ulubionych albumów mijającego roku. I jak zwykle przypominam, że jest to zestawienie całkowicie subiektywne i niemiarodajne. Oraz że albumy prezentuję w kolejności chronologicznej. Gotowi? Zatem nie przedłużajmy – do rzeczy!
Rival Sons – Feral Roots
Album “Feral Roots” udowadnia, że jeśli już koniecznie musimy szukać wśród współczesnych zespołów jakichś “godnych następców” Led Zeppelin, to są nimi Rival Sons. I to nie dlatego, że grają tak, jak się grało “kiedyś”, bo z szufladki retro/vintage/klasycznego rocka udało się kalifornijczykom wydostać już jakiś czas temu. Nie chodzi tu też o wirtuozerską zręczność, bo nią Rival Sons wcale nie próbują jakoś nachalnie wymachiwać odbiorcom przed oczami.
To co moim zdaniem łączy Rival Sons z Led Zeppelin, to coś co nazwałbym muzyczną wyobraźnią. Amerykanie mają wystarczająco dużo polotu i fantazji, by do klasycznego rocka – gatunku, który wielu kojarzy się z zabetonowanymi schematami – wprowadzić sporo świeżości. Rival Sons nie zaprząta sobie głowy faktem, że rock and roll już jakiś czas temu zakończył swoje władanie nad masową wyobraźnią. A jednocześnie nie klęka w czołobitnym hołdzie przed kanonami powstałymi pół wieku temu. Nie zadowala się tylko kopiowaniem ustalonych schematów, ale poszukuje wciąż czegoś nowego, nagrywając płyty charakteryzujące się niesamowitym rozmachem i klimatem. A przy tym cały czas kopie dupę. Czyli robi dokładnie to, co robili Zeppelini.
Sorry Boys – Miłość
Sorry Boys to zespół, w którym niezależnie od wielkiego wkładu w kompozycje, jaką mają współtwórcy piosenek i naprawdę świetni multiinstrumentaliści Tomasz Dąbrowski i Piotr Blak, zawsze będą oni pozostawać w cieniu głosu i charyzmy wokalistki Beli Komoszyńskiej. Z czym zresztą panowie wydają się być pogodzeni.
Bo chyba każdy przyzna, że to osobowość wokalistki jest siłą napędową zespołu. Nie inaczej jest na najnowszym krążku zespołu. Słuchając Beli mam wrażenie, że jest ona istotą unoszącą się kilka centymetrów nad ziemią. Jakby oderwaną od cynizmu i fałszu paskudnego świata, w którym przychodzi nam na co dzień funkcjonować. Próbującą wziąć nas za rękę i zabrać nas na chwilę do nieco bardziej metafizycznego świata, w którym takie rzeczy, jak dobro, piękno i – będąca także tytułem tego albumu – miłość, nie są tylko zszarganymi sloganami. Może i zabrzmię głupio, ale trudno: uważam, że gdybyśmy wszyscy choć raz na jakiś czas myśleli i czuli, tak jak Bela Komoszyńska, to ten świat byłby lepszym miejscem.
Każdy z dotychczasowych albumów Sorry Boys to właśnie taka podróż po jedynym w swoim rodzaju uniwersum Beli. A na albumie “Miłość” po prostu poznajemy ten świat jeszcze lepiej, docieramy w tej podróży jeszcze dalej.
Iggy Pop – Free
Fascynujące, jak rzeczy, które na papierze działają, w praktyce totalnie się nie sprawdzają. Ale jeszcze bardziej fascynuje mnie, kiedy coś, co na papierze nie działa, działa w praktyce. Tak jest z nową płytą Iggy’ego Popa. Gdy przeczytałem, że składać się na nią będą wykonane przez frontmana The Stooges melorecytacje i ambient jazzowe podkłady, pomyślałem sobie: ale to będzie pretensjonalny, snobistyczny i całkowicie nienadający się dosłuchania album.
Ale coś sprawiło, że jednak wcisnąłem przycisk “Odtwórz” na Spotify. I od razu pozwoliłem Iggy’emu udowodnić, że nie mam racji. I to pozwoliłem mu to zrobić kilka razy pod rząd! Mieszanka hypnotyzującego głosu wokalisty z elektronicznymi podkładami i partiami trąbki w wykonaniu Lerona Thomasa (mam chyba słabość do plumkania na wszelkiego rodzaju instrumentach dętych) tworzą naprawdę klimatyczny i wciągający miks.
Zakładając z góry, że z tego albumu wyjdzie jakiś snobistyczny gargamel zapomniałem chyba, że mamy przecież do czynienia z Iggym Popem. Bo jeśli miał bym wymienić tylko jeden talent tego artysty, to jest nim właśnie zdolność do bycia bezpretensjonalnym. Dlatego właśnie udaje mu się, to co nie udaje się tak wielu: sprawić, że to co nie działa na papierze, działa w praktyce.
Tides From Nebula – From Voodoo To Zen
Tides From Nebula to trochę taki zespół, z którego się wyrasta. Bo to nie jest tak, że od swojej debiutanckiej płyty warszawska ekipa jakoś obniżyła poziom czy zaczęła zjadać swój własny ogon. Po prostu ten debiut miał miejsce dziesięć lat temu. Więc przez te dziesięć lat to ja stałem się innym człowiekiem. I po prostu już się tak Tidesami nie jaram, jak wtedy, gdy wprowadzali post-rockową estetykę na polski rynek. It’s not you, it’s me.
Ale z sentymentu nadal sprawdzam nowe wydawnictwa zespołu. I tak też zrobiłem, gdy pojawiło się “From Voodoo To Zen”. I już od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że to jest dobra płyta. Wzbudza mój podziw fakt, że do niezbyt pojemnej, a eksploatowanej już od dłuższego czasu formuły można jeszcze wprowadzić jakiś powiew świeżości. A Tides From Nebula nie tylko się to udało, ale jeszcze potrafili przy okazji nagrać album, który wpada w ucho i nie wypada od razu drugim. Co jest w gatunku takim, jak post-rock – pozwolę sobie tutaj na brutalną szczerość – godnym podziwu osiągnięciem.
Nick Cave & The Bad Seeds – Ghosteen
Nie do końca wiem dlaczego, ale trudno mi słuchać dwóch ostatnich płyt Nicka Cave’a nie patrząc na nie przez pryzmat śmierci jego piętnastoletniego syna. Jeśli o tym wydarzeniu nie wiedzieliście, to teraz już wiecie. Teraz już nigdy nie usuniecie tej informacji z głowy i będziecie słuchać wydanych po tej tragedii albumów “Skeleton Tree” i “Ghosteen” z tym samym bagażem, co ja. Sorry.
Piszę o tym wszystkim, bo wydanej rok po śmierci syna Cave’a “Skeleton Tree”, mimo dobrych chęci, nie byłem w stanie pokochać. Chyba znów wpadłem w pułapkę niemożliwych do spełnienia oczekiwań. Może zabrzmi to strasznie i okrutnie, ale taka trauma musi, po prostu musi zainspirować takiego artystę, jak Cave, do stworzenia czegoś tak pięknego i pełnego głębi, że aż przekraczającego ludzkie pojęcie. Tak przynajmniej – czy tego chciałem, czy nie – myślałem w 2016 roku, kiedy ukazywało się “Skeleton Tree”. Jak się domyślacie, tamten album nie stał się dla mnie doświadczeniem transcendentnym i metafizycznym. Wiem, że to głupie, ale podkreślam: te wygórowane oczekiwania zbudowałem mimowolnie, niejako podświadomie. Pewnie były one tak wysokie także dlatego, że poprzednik “Skeleton Tree” – wydany w 2013 roku “Push The Sky Away” – zawiesił poprzeczkę naprawdę wysoko.
Tymczasem Nick Cave okazał się być tylko człowiekiem. A “Skeleton Tree” zwykłym albumem – ani bardzo złym, ani bardzo dobrym. Który może w innych okolicznościach wylądowałby na mojej plejliście na dłużej. Ale niestety czasem niewiedza o kontekście jest błogosławieństwem.
Tegoroczny “Ghosteen” w warstwie lirycznej eksploruje podobną tematykę, co poprzednie wydawnictwo. Utwory nadal opowiadają o stracie i bólu oraz o sposobach radzenia sobie z nimi. Niemniej, minęło już kilka lat, co chyba pozwoliło nabrać Cave’owi nieco dystansu. To wciąż mroczny, melancholijny album, ale jednak przebrzmiewa w nim nutka nadziei. Na pewno czas sprawił, że dystansu nabrałem ja. I mogę się teraz spokojnie zachwycać tym albumem. Jego minimalistycznymi aranżami, doskonałą produkcją, medytacyjnym spokojem i mantrową powtarzalnością. No i tym smutkiem, który nie przygnębia, lecz oczyszcza. Kto wie, może ten album przynosi właśnie coś na kształt tego, czego oczekiwałem od “Skeleton Tree”? Może to jest właśnie to nieuchwytne, metafizyczne coś?
Fink – Bloom Innocent
Album został wydany 25 października i trzeba przyznać, że brytyjski songwriter wybierając datę premiery swojego najnowszego krążka, trafił w dziesiątkę. Bo ta płyta to perfekcyjny soundtrack do chłodnych i ciemnych jesienno-zimowych dni.
“Bloom Innocent” to album, który jest czasem ambientowo cichy, czasem nieco bardziej dynamiczny, ale nigdy nie przekracza pewnego poziomu głośności. Choć instrumentarium jest dość bogate, nie ma ani jednego momentu, w którym aranże byłyby przeładowane. To osiem niespiesznych kompozycji, które sprawiają, że jadąc samochodem jakąś szosą poza miastem, zdejmujesz nogę z gazu i nagle zaczynasz doceniać szare niebo i zimne powietrze. Zaczynasz stapiać się z polami i lasami, które mijasz. Zaczynasz stapiać się z nocą.
Spaceslug – Reign of the Orion
Spaceslug to jeden z tych zespołów, który nie utrudnia ludziom życia. Widzisz nazwę, widzisz tytuł oraz okładkę płyty i od razu wiesz, czego się po nich spodziewać. Dlatego zawartość “Reign of the Orion” nie jest wielką niespodzianką. Dostajemy odpowiednią dawkę ciężkich doomowych riffów i dobrze wymierzoną działkę space rockowych, psychodelicznych improwizacji. Dużo delay’ów, dużo wah-wahów, dużo flangerów – czyli wszystko, co tygrysy lubią najbardziej. Także tak, jak wspomniałem wyżej, tego właśnie się spodziewałem i to dostałem. I to by wystarczyło na dobry album.
Ale na tym wrocławskie trio nie poprzestaje – i tutaj mamy jednak trochę niespodziewaną niespodziewajkę – dorzuca w bonusie jeszcze parę fajnych rzeczy. Są zatem zapadające w pamięć melodie, naprawdę zawodowa produkcja, motywy grane na pianinie, a nawet trochę ejtisowych synthów (tak!). A na czubku tego tortu słodka i nasączona spirytusem wisienka w postaci sampla z monologiem Rutgera Hauera z “Blade Runnera“. Dosłownie jakby ten album został nagrany specjalnie dla mnie! Ale nawet bez cytatów z kultowych klasyków, “Reign of the Orion” ma ciężkawy, dystopijny klimat mrocznego filmu science fiction. I właśnie dla tej atmosfery warto ten album sprawdzić.
One comment