
I to jest naprawdę dobry serial.
Jasne, fabuła jest nieskomplikowana i przewidywalna, a postaci niespecjalnie wielowymiarowe.

Ale opowiedziana historia jest tutaj tylko manekinem, na którym twórcy wieszają coraz to nowe błyszczące, jaskrawe, cyberpunkowe outfity. A widz może się wygodnie rozsiąść i cieszyć się rozgrywającą się na ekranie pełną seksu, przemocy i wulgarnego języka, retrofuturystyczną orgią neonowych kolorów.

“Cyberpunk: Edgerunners” czerpie z tego, co najbardziej odjechane w tych wszystkich kreskówkach z lat dziewięćdziesiątych, których rodzice nie pozwalali Wam oglądać i mieli rację. Takie połączenie “Extreme Dinosaurs” i “Motomyszy z Marsa” z prostym, nietrwającym dłużej, niż półtorej godziny filmem gangsterskim.

Tyle tylko, że ten cały nostalgiczny trip jest zrobiony z użyciem całkiem współczesnych środków. W końcu techniki animacyjne trochę poszły do przodu od czasów “Żółwi Ninja” czy “Neon Genesis Evangelion”. Mamy tutaj dynamiczny montaż zarówno obrazu i dźwięku, który z powodzeniem zadowoli nasze przebodźcowane mózgi, jednocześnie nie irytując.

A przy okazji jednak twórcom w ten przerost formy nad treścią udało się wpleść trochę emocji. W tym składającym się głównie z chromu i układów scalonych cyborgu wciąż bije całkiem ludzkie serce, które kocha, nienawidzi, zazdrości i tęskni. I może to wszystko już było tysiąc razy. Ale też chyba miłość, nienawiść, zazdrość i tęsknota są ponadczasowe z jakiegoś powodu.
