Oto w końcu przedstawiam mój subiektywny wybór. Jak zwykle, kolejność nie świadczy o pozycji płyty w jakimś rankingu, tylko jest chronologiczna. Smacznego!
Lamp of the Universe “The Akashic Field” (13 stycznia)

Mieszkańcy antypodów umieją w psychodelię. Obecni liderzy tego gatunku: Tame Impala, King Gizzard & The Lizard Wizard czy Pond pochodzą z Australii. Lamp of the Universe są z Nowej Zelandii. To muzyka, która z pewnością nie odniesie sukcesu na miarę Lorde, ale mi wyjątkowo siedzi z tymi phaserami i wah wahami. No, umieją tam w tę psychodelę. Może to od tego ciągłego zwisania głową w dół?
1965 “Panther” (4 lutego)

To bardzo dobry album. Wierzcie mi. Wiem, bo sam go nagrałem! 😀 A tak serio: “Panther” mógł być katastrofą. Pracowało przy nim wielu artystów i mógło się skończyć totalnym bałaganem. Ale wyjątkowe muzyczne osobowości muzyków, którzy współtworzyli ten album, nie tylko nie zburzyły spójności wizji, ale wzniosły moje kompozycyjne na poziom, który do tej pory mnie zaskakuje.
Spiral Drive “Visions In Bloom” (11 marca)

Druga płyta niemieckiej kapeli to rakieta, którą lecisz w kosmos, by wylądować w nebuli, w której mieszają się brzmienia Tame Impala, space rock, synthwave, punk rock i chwytliwe kompozycje w stylu Blur. I jest to wyprodukowane tak, że ma się wrażenie, że to jakiś zespół z pierwszej setki najchętniej odtwarzanych na Spotify i jest się jedyną osobą na świecie, która jeszcze o nie nie słyszała.
Arcade Fire “WE” (6 maja)

Słuchanie “WE” to doświadczenie słodko-gorzkie. Oskarżenia pod adresem frontmana Wina Butlera odpowiadają za tę gorzką część. I kładą się cieniem na reputacji grupy uchodzącej dotąd za rodzinny band szerzący pozytywne przesłanie. Cóż, to już kolejny raz, gdy ktoś, kto stworzył coś pięknego, okazał się być fiutem. Jednak album wciąż pozostaje piękny, choć dziś już trudniej się tym cieszyć.
Paolo Nutini “Last Night In The Bittersweet” (11 maja)

Ten album jest jak ogień rozpalony w kominku w małej chatce po środku skąpanych we mgle szkockich wzgórz. “Klimat” i “atmosfera” to dwa słowa, które przychodzą mi do głowy. A jakby tego było mało, Nutini dorzucił tutaj świetny songwriting, doskonałe aranże i produkcję, a na szczycie tego tortu położył wisienkę w postaci swojego emocjonalnego, świdrującego serce głosu.
Florence + The Machine “Dance Fever” (13 maja)

Zapewne najmroczniejszy album w karierze Florence. I jest to mrok zdecydowanie wykraczający poza jej upodobanie do gotyckich historii o duchach i topielcach, choć nie mogło ich zabraknąć w tej kronice naszych ciekawych czasów. Niemniej jest to cholernie dobre. Za każdym razem, kiedy brytyjska grupa wydaje płytę, ląduje ona na liście moich albumów roku i “Dance Fever” nie będzie wyjątkiem.
Yeah Yeah Yeahs “Cool It Down” (30 września)

W ciągu swej kariery nowojorskie trio zmierzało od bombastycznych, hałaśliwych piosenek ku bardziej dojrzałym i przemyślanym. “Cool It Down” jest ukoronowaniem tej wędrówki. Ale choć bardziej stonowany i refleksyjny, ten album bynajmniej nie jest nudny – wciąż ma w sobie tę jaskrawość, za którą pokochaliśmy Yeah Yeah Yeahs.