Pedro Pascal jako Wiedźmin?

Zobaczyłem tego mema dzisiaj gdzieś w internetach i muszę powiedzieć, że jeśli Pedro Pascal znowu zostanie obsadzony w roli milczącego, macho mizantropa, to eksploduję. Nie zrozumcie mnie źle: „The Mandalorian” jest super, „The Last Of Us” jest super (a przynajmniej do momentu, do którego dotarłem do tej pory). Ale moim zdaniem Pascal dużo lepiej nadaje się do takich ról, jak Oberyn Martell.

Własnie! Czy ktoś pamięta jeszcze Oberyna Martella? Postać która – pojawiwszy się na zaledwie kilka odcinków „Gry o tron” – sprawiła, że fani natychmiast zapragnęli z nią imprezować. Jasne, Oberyn był też badassem, miał swoje bardziej mroczne oblicze, ale przede wszystkim był dowcipny i potrafił korzystać z życia. I wydaje mi się, że potencjał Pascala nie jest w pełni wykorzystany, gdy gra odcinających się od emocji gburów.

W ogóle zastanawiam się, kiedy minie w serialach i kinie akcji moda na monosylabicznych samotników. Ok, wiem, że kino akcji to kino AKCJI, w którym słowotok w stylu Woody’ego Allena niekoniecznie się sprawdzi. Rozumiem też, że seriale takie jak „Mandalorian” czy „The Last Of Us” to także próby dekonstrukcji bezimiennego herosa rodem z „Dolarowej Trylogii”, ale też posłuchałbym sobie, jak aktorzy wygłaszają czasem jakieś kwestie. W końcu nawet Clint Eastwood, chyba największy mruk w historii kina, wygłasza w „Brudnym Harrym” przemowy całkiem kwieciste, a na pewno dużo bardziej złożone, niż okazjonalne „fuck”, którym raczył nas Henry Cavill jako Geralt z Rivii.

Obecnie aktorzy dostają po pół miliona dolarów za odcinek, do którego wkuwają mniej słów, niż ja napisałem w tym tekście. Może czas na nieco bardziej komunikatywnych herosów?

[No, to obejrzałem w końcu]: Biały Lotos

I muszę się przyłączyć do chóralnego zachwytu. Kawał dobrze napisanego, dobrze zagranego i dobrze nakręconego serialu.

Wysoka jakość „Białego Lotosu” jest szczególnie imponująca, jeśli się weźmie pod uwagę, że autorem scenariusza i reżyserem wszystkich odcinków (obydwu sezonów) jest jedna osoba. Jest nią Mike White, którego być może kojarzycie z roli nieco wycofanego współlokatora Jacka Blacka w „Szkole Rocka”. Do którego scenariusz również napisał sam White.

Pisanie i reżyserowanie całego serialu przez jedną osobę to rzadkość. Wyobraźcie sobie, że jeden 50-minutowy odcinek serialu to taki mały film. I musisz w krótkim czasie napisać scenariusz do 6 takich małych filmów. A potem wyreżyserować te odcinki. To setki roboczogodzin spędzonych na planie.

Zwłaszcza, że „Biały Lotos” był w dużej mierze kręcony w plenerze, skazany na kaprysy pogody i często godziny czekania, aż słońce wyjdzie za chmur. Tak, nawet na Sycylii czy Hawajach, pogoda może spieprzyć cały dzień zdjęciowy.

Jedynym porównywalnym z Whitem tytanem pracy, jakiego kojarzę, jest Rod Serling, twórca „Strefy Mroku”. Kultowy serial z lat 60. miał znacznie więcej odcinków, niż „Biały Lotos”, ale choć Serling był scenarzystą większości z nich, nie zasiadał raczej w reżyserskim krześle.

Jak znacie jakiegoś równie płodnego i pracowitego scenarzystę/reżysera, to dajcie znać w komentarzach. Bo bardzo możliwe, że kogoś przeoczyłem, a chętnie uzupełnię braki w wiedzy.

[Przyznać się, kto oglądał?]: “Niebezpieczne dinozary”

Wyprodukowana w 1997 roku kreskówka opowiadała o oddziale pięciu humanoidalnych dinozarów, w skład którego wchodzili: tyranozaur T-Bone, triceratops Spike, stegozaur Stegz, pteranodon Bullzye i ankylozaur Hard Rock. Człekokształtną postać dinozaury przybrały w wyniku eksperymentu przeprowadzonego przez niegodziwych kosmitów.

W tej mieszance “Żółwi Ninja”, “Motomyszy z Marsa” i “Jurassic Parku” adwersażami tej prehistorycznej Drużyny A był gang raptorów, który wyposażony w futurystyczne, cyberpunkowe implanty, próbuje podnieść temperaturę na Ziemi, by stworzyć środowisko bardziej komfortowe dla dinozaurów.

Otwierająca serial hard rockowa czołówka z refrenem “Extreme! Extreme! EXTREME DINOSOURS!” jest absolutnym evergreenem i możecie jej posłuchać tutaj.

Ależ te lata dziewięćdziesiąte były w dechę!

[No, to przeczytałem w końcu]: Matthew Perry “Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz”

Autobiografia gwiazdy “Przyjaciół” jest dość krótką książką i jest w niej sporo dowcipu, który ostatecznie potwierdza, że Mathew Perry JEST Chandlerem Bingiem. Na dobre i na złe.

Ale mimo niewielkiej objętości i swady z jaką zostało napisane, tego wydawnictwa nie czyta się szybko. Przeczytałem już kilka biografii i autobiografii różnych gwiazd rocka, ale żadna z nich nie opisywała walki z uzależnieniami tak szczegółowo i z tak brutalną szczerością.

I choć na końcu możemy liczyć na swego rodzaju happy end, “Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz” to relacja człowieka połamanego przez życie, który tego połamania nie próbuje pudrować. To nie jest historia z cyklu “stałem się sławny i wkroczyłem w imprezowy świat używek, a potem to wszystko zaszło za daleko, więc poszedłem na odwyk, no i teraz z moich nałogów zostały tylko zabawne anegdotki o szalonych rzeczach, jakie wtedy wyprawiałem”.

To historia człowieka, który toczył swoją walkę często samotnie, w ukryciu przed światem. Matthew Perry nie miał wizerunku niegrzecznego chłopca, jak Charlie Sheen czy Robert Downey Jr., o których ekscesach głośno huczały wszystkie brukowce. Największe błogosławieństwo, jakim była rola życia w “Przyjaciołach” była także jego największym przekleństwem. Tak długo, jak punktualnie zjawiał się na planie zdjęciowym trzeźwy, tak długo jego uzależnienie nie było problemem dla jego kariery.

Jest to też ciekawy case study przywileju. Aktor nie ukrywa faktu, że na terapie odwykowe wydał miliony i że bycie celebrytą niejednokrotnie ratowało mu życie. Deklaruje, że gdyby mógł zamienić sławę i pieniądze na zwykłe życie szarego obywatela, ale za to bez konieczności walki z depresją i nałogami, wybrałby to drugie.

Ale pytanie czy zwykły zjadacz chleba mógłby pozwolić sobie na liczne pobyty w klinikach odwykowych albo “towarzyszy trzeźwości” przez całą dobę pomagających mu w odstawianiu alkoholu i opioidów, pozostaje bez odpowiedzi. Podobnie zresztą, jak pytanie czy gdyby uzależnienia doprowadziły go do bankructwa i wyrzuciły na bruk, byłby to wystarczająco silny bodziec, by wyjść na prostą znacznie szybciej. I czy Matthew Perry żyłby dziś, gdyby nie był bogaty i sławny?

Napisanie tej książki wymagało od Perry’ego ogromnej odwagi. Nie jest on pierwszym komikiem, który za fasadą dowcipu ukrywał ogromny smutek i wrażliwość, ale osobiście po raz pierwszy dowiedziałem się o tych łzach klauna od samego zainteresowanego, bez owijania tego w bawełnę wywołującego salwy śmiechu stand-upu. Perry nie bał się opisać ze szczegółami, jak trudna była i jest dla niego walka, którą toczył i toczy. Nie bał się przyznać do koszmaru, przez który przeszedł, ani do bólu, który zadawał innym.

Z książki Perry’ego wyłania się obraz aktora jako wrażliwego i utalentowanego człowieka, który popełnił błąd myśląc, że sława i podziw innych ludzi uczynią go szczęśliwym. I który dopiero uczy się dostrzegać, że najpierw sam musi zaakceptować i pokochać siebie.

[Kącik modowo-muzyczny] Susie Bick & Push The Sky Away

Dziś dziesiąta rocznica wydania albumu “Push The Sky Away” zespołu Nick Cave & The Bad Seeds. Okładka tej płyty przedstawia lidera grupy wchodzącego do pomieszczenia, przez które przemyka naga kobieta. Ta kobieta to żona wokalisty – modelka, aktorka i projektantka Susie Bick.

Kiedyś czytając o Susie Bick na Wikipedii można było dowiedzieć się, że zasłynęła m.in. pojawieniem się na okładce wydanej w 1985 roku płyty “Phantasmagoria brytyjskiego zespołu The Damned.

Dziś można przeczytać także o tym, że w 2014 roku założyła dom mody The Vampire’s Wife, który projektuje suknie noszone m.in. przez Katarzynę, księżną Walii.

No i o tym, że wystąpiła na okładce “Push The Sky Away”, bo ten doskonały album także staje się już klasyką. To już dwie kultowe płyty z Susie Bick na okładce. Na pierwszej miała niespełna 20 lat, na drugiej – 47.

Niedawno w poście na Instagramie, Bick podzieliła się historią powstania fotografii, która ostatecznie przeobraziła się w artwork albumu Cave’a:

To zdjęcie powstało sponatanicznie w naszej sypialni w Brighton. Zostało zrobione przez naszą bliską przyjaciółkę i świetną fotografkę Dominique Issermann. D i ja byłyśmy w trakcie sesji zdjęciowej do czasopisma i właśnie się przebierałam, gdy wszedł Nick. Dominique poprosiła go o otwarcie okiennic, by wpuścić więcej światła. Zmusiło mnie to do zasłonięcia oczu przed jasnym słońcem.

Ta historia balansuje gdzieś na granicy prawdopodobności i nieprawdopodobności tak, jak cały mit, persona Nicka Cave’a i wszystko, co z nim związane. Sami osądźcie czy jest prawdziwa. A potem posłuchajcie absolutnie genialnego “Push The Sky Away.

7 najfajniejszych albumów 2022 roku

Oto w końcu przedstawiam mój subiektywny wybór. Jak zwykle, kolejność nie świadczy o pozycji płyty w jakimś rankingu, tylko jest chronologiczna. Smacznego!

Lamp of the UniverseThe Akashic Field” (13 stycznia)

Mieszkańcy antypodów umieją w psychodelię. Obecni liderzy tego gatunku: Tame Impala, King Gizzard & The Lizard Wizard czy Pond pochodzą z Australii. Lamp of the Universe są z Nowej Zelandii. To muzyka, która z pewnością nie odniesie sukcesu na miarę Lorde, ale mi wyjątkowo siedzi z tymi phaserami i wah wahami. No, umieją tam w tę psychodelę. Może to od tego ciągłego zwisania głową w dół?

1965Panther” (4 lutego)

To bardzo dobry album. Wierzcie mi. Wiem, bo sam go nagrałem! 😀 A tak serio: “Panther” mógł być katastrofą. Pracowało przy nim wielu artystów i mógło się skończyć totalnym bałaganem. Ale wyjątkowe muzyczne osobowości muzyków, którzy współtworzyli ten album, nie tylko nie zburzyły spójności wizji, ale wzniosły moje kompozycyjne na poziom, który do tej pory mnie zaskakuje.

Spiral DriveVisions In Bloom” (11 marca)

Druga płyta niemieckiej kapeli to rakieta, którą lecisz w kosmos, by wylądować w nebuli, w której mieszają się brzmienia Tame Impala, space rock, synthwave, punk rock i chwytliwe kompozycje w stylu Blur. I jest to wyprodukowane tak, że ma się wrażenie, że to jakiś zespół z pierwszej setki najchętniej odtwarzanych na Spotify i jest się jedyną osobą na świecie, która jeszcze o nie nie słyszała.

Arcade FireWE” (6 maja)

Słuchanie “WE” to doświadczenie słodko-gorzkie. Oskarżenia pod adresem frontmana Wina Butlera odpowiadają za tę gorzką część. I kładą się cieniem na reputacji grupy uchodzącej dotąd za rodzinny band szerzący pozytywne przesłanie. Cóż, to już kolejny raz, gdy ktoś, kto stworzył coś pięknego, okazał się być fiutem. Jednak album wciąż pozostaje piękny, choć dziś już trudniej się tym cieszyć.

Paolo NutiniLast Night In The Bittersweet” (11 maja)

Ten album jest jak ogień rozpalony w kominku w małej chatce po środku skąpanych we mgle szkockich wzgórz. “Klimat” i “atmosfera” to dwa słowa, które przychodzą mi do głowy. A jakby tego było mało, Nutini dorzucił tutaj świetny songwriting, doskonałe aranże i produkcję, a na szczycie tego tortu położył wisienkę w postaci swojego emocjonalnego, świdrującego serce głosu.

Florence + The MachineDance Fever” (13 maja)

Zapewne najmroczniejszy album w karierze Florence. I jest to mrok zdecydowanie wykraczający poza jej upodobanie do gotyckich historii o duchach i topielcach, choć nie mogło ich zabraknąć w tej kronice naszych ciekawych czasów. Niemniej jest to cholernie dobre. Za każdym razem, kiedy brytyjska grupa wydaje płytę, ląduje ona na liście moich albumów roku i “Dance Fever” nie będzie wyjątkiem.

Yeah Yeah YeahsCool It Down” (30 września)

W ciągu swej kariery nowojorskie trio zmierzało od bombastycznych, hałaśliwych piosenek ku bardziej dojrzałym i przemyślanym. “Cool It Down” jest ukoronowaniem tej wędrówki. Ale choć bardziej stonowany i refleksyjny, ten album bynajmniej nie jest nudny – wciąż ma w sobie tę jaskrawość, za którą pokochaliśmy Yeah Yeah Yeahs.

[No, to obejrzałem w końcu]: Szklana cebula

I podobało mi się.

Na pewno kilka osób napisało już recenzje tego filmu znacznie mądrzejsze, niż cokolwiek, co napisałbym ja.

Podzielę się jednak pewnym przemyśleniem, które przyszło mi do głowy, gdy go oglądałem:

Pamiętacie, jak w 2006 roku na ekrany kin wszedł nowy film o Bondzie? Z nowym aktorem, niejakim Danielem Craigiem, w roli agenta 007? Jakie oburzenie wywołała ta decyzja castingowa? Ludzie się nie mogli nadziwić, jak taka brutalna, dłutem ciosana góra mięśni może zagrać eleganckiego szpiega-dżentelmena? Przyznam się bez bicia, że sam byłem dość sceptyczny wobec Craiga i kierunku, jaki obrała seria o agencie w służbie Jej Królewskiej Mości. Ale na moją obronę, byłem wtedy jeszcze młody i głupi.

A teraz szybko przewińcie do przełomu 2022 i 2023 roku. Daniel Craig powraca do roli dystyngowanego detektywa Benoita Blanca, w kontynuacji “Na noże” z 2019 roku. Roli, którą zauroczył publiczność. Widzowie byli tak zachwyceni każdą chwilą, kiedy ten modnie ubrany, kulturalny południowiec pojawiał się w kadrze, że w kolejnej odsłonie przygód detektywa reżyser Rian Johnson dał mu znacznie więcej czasu ekranowego.

Good for you, Daniel Craig!

[Najfajniejsze albumy z lat 2011-2020]: część 3

Milito “Gwiazda Rubieży” (12 lutego 2016)

Najpiękniejszą rzeczą na tej płycie jest atmosfera. Atmosfera wolności. Wolności od tego, o czym pisać teksty, jak grać i śpiewać, jak to się teraz robi i co ludzie powiedzą, jeśli odważysz się zrobić coś inaczej. Milito zdaje się albo o tym wszystkim nie wiedzieć, albo to ignorować.

Iggy Pop “Post Pop Depression” (18 marca 2016)

Charyzmatyczny głos i teksty Iggy’ego Popa tak dobrze kleją się z brzmieniem i psychodelicznymi aranżami odpowiedzialnego za produkcję Josha Homme, że właściwie powinniśmy być oburzeni, że ta współpraca nie nastąpiła wcześniej. Iggy Pop jamujący z Queens of the Stone Age to crossover, o który nikt nie prosił, ale wszyscy są za niego wdzięczni.

Radiohead “A Moon Shaped Pool” (17 czerwca 2016)

Nastrojowy, poruszający i w niebanalny sposób piękny album. Aż trudno uwierzyć, że są tutaj utwory wyjęte z szuflady po dwudziestu latach, ponownie przearanżowane na potrzeby płyty. Ale skoro nawet odrzuty z sesji Radiohead tworzą lepszą płytę, niż cokolwiek, co większość artystów nagra przez całą karierę, to chyba jednak nie należy się dziwić.

Red Hot Chili Peppers “The Getaway” (17 czerwca 2016)

Z początku nie doceniłem tego albumu. Skonfundował tym, że nie było na nim żadnych bangerów, żadnego buzującego funkową energią prężenia muskułów. RHCP zawsze umieli w refleksyjne, liryczne utwory, ale nigdy nie oparli na ich całego albumu. Na “The Getaway” to zrobili i udało im się stworzyć album piękny.

Michael Kiwanuka “Love & Hate” (15 lipca 2016)

Można podziwiać zręczność z jaką Brytyjczyk miesza indie rocka z soulem, tworząc magiczną miksturę, której nie mogą oprzeć się producenci reklam i czołówek do seriali. W tej płycie jest wszak coś, czego nie da się sfabrykować. Słychać tutaj tę melancholię. Nieuchwytną i niepodrabialną. I zawsze wywołującą u mnie ciarki.

Organek “Czarna Madonna” (4 listopada 2016)

Debiutancki krążęk Organka “Głupi” był zupą, w której pływały numery bluesowe i punkowe. Na “Czarnej Madonnie” te wpływy stopiły się w unikatowy, dojrzały styl. Przy czym Organek wciąż pozostał na tej płycie bluesmanem, po prostu opowiadaczem historii rozgrywających się gdzieś na rozdrożu pomiędzy Suwałkami a Raczkami.

Sorry Boys “Roma” (18 listopada 2016)

To co wyróżnia Sorry Boys na tle innych popowych artystów, to fakt, jak bardzo ten zespół jest uduchowiony. A zarazem pozostaje bardzo zmysłowy. A płyta “Roma” to taki wir, w którym mieszają ze sobą sacrum i profanum, tańczą ze sobą codzienność i magia, pierwiastek apolliński ściera się z dionizyjskim. A warszawski zespół bawi się tymi żywiołami, tworząc z nich harmonijną całość.

The War On Drugs “A Deeper Understanding” (25 sierpnia 2017)

“A Deeper Understanding” jest jak młodszy brat “Lost in the Dream”, które również znalazło się na tej liście. Zwykle jednak gdy młodsi bracia próbują naśladować starszych, wychodzi z tego straszny cringe. Tutaj jest wręcz odwrotnie, młodszy brat jest jeszcze bardziej cool i ma więcej klasy, niż starszy. I jest od niego dojrzalszy.

William Patrick Corgan “Ogilala” (13 października 2017)

To mógłby być kolejny solowy album wokalisty rockowego zespołu, wypełniony nudnymi akustycznymi piosenkami. Na szczęście Corgan jest jednym z najlepszych melodiopisarzy ever, więc jego piosenki bronią się zarówno ze stosami fuzzów czy partiami symfonicznymi, jak i z surowymi aranżami, gdzie pianino i gitara akustyczna są zaledwie muśnięte przez instrumenty smyczkowe czy syntezatory.

Weedpecker “III” (5 stycznia 2018)

Istnieją ludzie, którzy uważają Weedpecker za najlepszy polski zespół. I ja do tych ludzi należę. I jeśli jest jedno osiągnięcie, którym sobie ekipa Piotra Dobrego na ten tytuł zasłużyła, to niewątpliwie jest to płyta “III”. Słucham jej już 5 lat, a moment w którym mi się znudzi wciąż wydaje się bardzo odległy.

Monster Magnet “Mindfucker” (22 stycznia 2018)

Na “Mindfucker” Dave Wyndorf po raz kolejny postanowił wynurzyć się ze swojego psychodelicznego oceanu i zrobić album pełen hard rockowych bangerów. I po raz kolejny jest to album, który zawstydza tych, którzy tworzeniem mainstreamowego rocka trudnią się na codzień.

Khruangbin “Con Todo El Mundo” (26 stycznia 2018)

Khruangbin to zespół paradoksalny. To luźny jam, a jednak jest w nim wyraźna struktura. Jest punkowo prosty i amatorski, a jednocześnie zawodowy i wirtuozerski. Pełen hipsterskich inspiracji, ale brzmi tak bezpretensjonalnie, jakby tę muzykę tworzyły dzieci. Jeśli miałbym określić tę płytę jednym słowem, byłoby to “czarująca”.

[No, to przeczytałem w końcu]: Richard Morgan “Upadłe anioły”

Zarys fabuły kontynuacji “Modyfikowanego węgla” wygląda tak: główny bohater, Takeshi Kovacs, z XXIV-wiecznego megamiasta na Ziemi, gdzie rozwiązywał zagadkę śmierci multimilionera przenosi się na odległą planetę, na której będzie poszukiwał marsjańskich artefaktów. Czyli tym razem zamiast Deckarda z “Blade Runnera” Kovacs staje się Indianą Jonesem.

Zaintrygowało to was? Mnie tak. Jest bowiem potencjał na bardziej dogłębne zwiedzanie zasygnalizowanego w “Modyfikowanym węglu” przebogatego wszechświata i poznawanie jego długiej historii.

W stworzonym przez Morgana uniwersum ludzkość skolonizowała wiele planet w całej galaktyce idąc w ślady starożytnych Marsjan, którzy stworzyli zaawansowaną cywilizację, zwiedzili pół wszechświata, po czym w niewyjaśnionych okolicznościach wyginęli, zanim homo sapiens mogli w ogóle zamarzyć o międzygwiezdnych podróżach. Pozostałości po kosmitach to dla ludzkości wciąż niezbadana kopalnia tajemnic i źródło technologii, które mogą okazać się kamieniami milowymi w rozwoju naszego gatunku.

Kovacs bierze więc udział w ekspedycji w poszukiwaniu starożytnego superzaawansowanego międzygwiezdnego statku ukrytego gdzieś w okolicach planety Sanction IV. Toczy się tam akurat krwawa wojna pomiędzy Protektoratem (czymś w rodzaju star trekowej Zjednoczonej Federacji Planet, gdyby jej ojcami założycielami byli Elon Musk i Wladimir Putin) a Joshuą Kempem (przywódcą lokalnej rebelii, który jawi się jako skrzyżowanie Che Guevary z Kim Ir Senem).

I to właśnie tej wojnie poświęca najwięcej uwagi Morgan, stawiając Kovacsa na czele “parszywej dwunastki” wskrzeszonych najemników, rozbierając na części pierwsze niuansy interplanetarnej polityki obnażając ich nihilizm i okrucieństwo z niemal pornograficznym upodobaniem. Nie ukrywam, że wolałbym więcej poczytać o tajemnicach wymarłej rasy…

Jasne, seria Richarda Morgana to nie rodzinny, popcornowy blockbuster, ale cyberpunkowy, dystopijny traktat filozoficzny. Więc dlaczego właściwie oczekiwałem, że będzie to Indiana Jones? Powieść Morgana jest z pewnością wariacją na temat klasycznej przygodowej historii o poszukiwaniu zaginionego skarbu. Mamy więc twardego (anty)bohatera po przejściach. Mamy idealistyczną archeolożkę, która się czubi i lubi z głównym bohaterem. Mamy też złowrogą organizację, która chce wszechpotężny artefakt wykorzystać, by czynić zło i tak dalej.

I nie przeszkadzałoby mi, że ten schemat został odegrany w ponurych dekoracjach cybperunkowego real politik, gdyby nie jedna rzecz. Zwykle w tej historii główny bohater, choć może daleki od ideału, to jednak wzbudza sympatię, a poza tym możemy oczekiwać, że gdzieś tam pod skorupą cynizmu jednak tli się dobro.

Tymczasem w powieści Morgana, Kovacs jest równie brutalny i cyniczny, co wszyscy inni gracze, jeśli nie bardziej. Czytając “Upadłe anioły” nie kibicujesz nikomu i masz trochę wrażenie, że w wyścigu po Arkę Przymierza naziści rywalizują z nazistami, a po piętach depczą im nazisści. Jeśli jest to dekonstrukcja indianajonesowej rywalizacji o to, kto dotrze do McGuffina pierwszy, to jest to dekonstrukcja mało udana.

Słabe jest też to, że w poprzedniej części Kovacs zdawał się jednak przejść jakąś przemianę. W “Modyfikowanym węglu” zaczynał jako cyniczny antybohater (wtedy akurat w kostiumie noir detektywa), ale kończył jako nieco mniej nihilistyczna wersja siebie. Rozpoczynając lekturę “Upadłych aniołów” mamy wrażenie, że ktoś Takeshiemu cofnął licznik. A kończąc ją, że nie zrobił ani kroku do przodu.

No, cóż, może taki już urok świata, w którym ludzie mogą żyć wiecznie? Można wtedy popełniać wciąż te same błędy.

Najfajniejsze albumy z lat 2011-2020 (część 2)

No, to czas na kolejną część mojego opus magnum, czyli Najfajniejsze albumy z lat 2011-2020. Tym razem jednak postanowiłem trochę to odchudzić, także ograniczę się do dwu-, trzyzdaniowego komentarza do każdego z wydawnictw. Kolejność albumów jest chronologiczna, przy każdym z nich znajdziecie datę premiery. Kliknięcie w tytuł płyty przeniesie Was do odsłuchu krążka na Spotify. Jak opublikuję już wszystkie części zestawienia, zrobię też playlistę z najlepszymi numerami z tych płyt (i może jakimiś bonusami). Tymczasem: enjoy!

Tutaj znajdziecie część 1

The War On Drugs – Lost in the Dream (18 marca 2014)

Hipnotyzujący krążek, na którym ekipa Adama Granduciela doprowadziła do perfekcji swoją magiczną indie rockową recepturę. Zanużając w Bruce’a Springsteena i Dire Straits w nasyconej, psychodelicznej mgle, połączyli innowacyjną nowoczesność z ciepłą, dającą poczucie bezpieczeństwa tradycją.


Florence + The Machine – How Big, How Blue, How Beautiful (29 maja 2015)

Nieco surowszy, niż poprzednicy, ale to bynajmniej nie oznacza, że bardziej przyziemny. Nawet zamieniając pełne blichtru suknie na męski garnitur, a gotycko-barokowe teksty na gorzkie piosenki o rozstaniu, Florence Welch pozostaje istotą nie do końca z tego świata.


Perturbator – Dangerous Days (16 czerwca 2014)

To już kolejny raz, kiedy francuski producent James Kent przenosi nas w dystopijny, mroczny świat cyberpunkowej przyszłości. Tym razem immersja jest całkowita i trzeba uważać, żeby ta retrowave’owa gorączka nie przegrzała nam obwodów.


Curly Heads – Ruby Dress Skinny Dog (21 października 2014)

Przebiwszy się w polskim mainstreamie Dawid Podsiadło nie zapomniał o kumplach, z którymi kiedyś w garażu katował covery The Strokes, Interpolu czy Arctic Monkeys i zaprosił ich, by ogrzali się w świetle jego sławy. Owocem tego jest krótki krążek, pełen dobrych piosenek i nieokiełznanej, garażowej energii.


1965 – High Time (27 lutego 2015)

Bo trzeba kochać siebie i być dumnym ze swoich osiągnięć! A poza tym, choć wiele się od tamtego czasu nauczyłem i chyba rozwinąłem, to wciąż jestem dumny z tego albumu. I często do niego wracam.


Ghost – Meliora (21 sierpnia 2015)

Ghost to zespół, który wiele osób odrzuca jako operetkowy, ale to właśnie ta operetkowość sprawia, że ich muzyka jest bardziej mroczna, niż większość blackmetalowych ścian dźwięku. A na “Meliorze” mamy wyjątkowe nagromadzenie dobrych piosenek i solidną produkcję.


Lana Del Rey – Honeymoon (18 września 2015)

Gdyby ktoś mnie poprosił o zdefiniowanie stylu Lany Del Rey, poleciłbym ten album. To na nim właśnie artystka zrzuciła kokon tych wszystkich cech swojej muzyki, które jeszcze pozwalały powiedzieć, że brzmi trochę jak inne gwiazdy popu czy indie popu. Na “Honeymoon” mamy już Lanę w czystej, retro-nostalgicznej postaci.


Kurt Vile – b’lieve I’m goin down… (25 września 2015)

Zdecydowanie przełom w karierze i wciąż najlepsza płyta najbardziej wyluzowanego singer-songwritera XXI w. Każda piosenka to na tym niekrótkim albumie to zapadający w pamięc piosenkowy majstersztyk. Zarówno od strony tekstowo-wokalnej, jak i gitarowej czy producenckiej, “b’lieve i’m going down” to 12 strzałów w 10.


The Dead Weather – Dodge and Burn (25 września 2015)

Dwa pierwsze albumy stworzonej przez Jacka White’a supergrupy pokazały inną, bardziej rockową stronę wokalistki Alison Mosshart, ale na trzecim krążku okazało się, że potrafi być nawet jeszcze bardziej drapieżna. A przy okazji kwartet zdołał – zapewne niecelowo – zrobić płytę pełną przebojowych numerów.

 
Adele – 25 (20 listopada 2015)

Długo wyczekiwany następca płyty “21”, która przegrzała rynek muzyczny, przepaliła listy przebojów i zawiesiła serwery YouTube’a i Spotify, okazał się być godny swego poprzednika. A może nawet i lepszy, moim zdaniem cieplejszy, bardziej organiczny i ciekawszy.


Baroness – Purple (18 grudnia 2015)

Szczytowe osiągnięcie tego dojrzalszego i bardziej melodyjnego etapu kariery sludge metalowej ekipy pod przewodnictwem Johna Baizley’a. Baroness stworzył tutaj piosenki, które zniewalają nie tylko zapadającymi w pamięć refrenami, ale i gęstą, mroczną atmosferą.