Jasne, fabuła jest nieskomplikowana i przewidywalna, a postaci niespecjalnie wielowymiarowe.
Ale opowiedziana historia jest tutaj tylko manekinem, na którym twórcy wieszają coraz to nowe błyszczące, jaskrawe, cyberpunkowe outfity. A widz może się wygodnie rozsiąść i cieszyć się rozgrywającą się na ekranie pełną seksu, przemocy i wulgarnego języka, retrofuturystyczną orgią neonowych kolorów.
“Cyberpunk: Edgerunners” czerpie z tego, co najbardziej odjechane w tych wszystkich kreskówkach z lat dziewięćdziesiątych, których rodzice nie pozwalali Wam oglądać i mieli rację. Takie połączenie “Extreme Dinosaurs” i “Motomyszy z Marsa” z prostym, nietrwającym dłużej, niż półtorej godziny filmem gangsterskim.
Tyle tylko, że ten cały nostalgiczny trip jest zrobiony z użyciem całkiem współczesnych środków. W końcu techniki animacyjne trochę poszły do przodu od czasów “Żółwi Ninja” czy “Neon Genesis Evangelion”. Mamy tutaj dynamiczny montaż zarówno obrazu i dźwięku, który z powodzeniem zadowoli nasze przebodźcowane mózgi, jednocześnie nie irytując.
A przy okazji jednak twórcom w ten przerost formy nad treścią udało się wpleść trochę emocji. W tym składającym się głównie z chromu i układów scalonych cyborgu wciąż bije całkiem ludzkie serce, które kocha, nienawidzi, zazdrości i tęskni. I może to wszystko już było tysiąc razy. Ale też chyba miłość, nienawiść, zazdrość i tęsknota są ponadczasowe z jakiegoś powodu.
Tak naprawdę to oglądałem na bieżąco. Więc tytuł powinien brzmieć:
[No, to oglądałem na bieżąco]: O pierwszym sezonie “Rodu smoka” myśli nieuczesane
Cóż, ten serial ma swoje problemy. Chwilami dość niskobudżetowe efekty specjalne. Narracja poprowadzana w niejasny sposób, czasami trzeba było jeszcze obejrzeć komentarz twórców, żeby zrozumieć, co się wydarzyło.
Osobiście kiepsko znoszę też zmiany aktorów. Nie wiem, jak ludziska mogą oglądać taki serial, jak “The Crown”, gdzie obsada jest wymieniana co sezon. Ja się do aktorów przywiązuję i ze dwa odcinki odchorowywałem, jak dwie główne bohaterki nagle zmieniły fizjonomię.
No, ale te problemy nie zmieniają faktu, że fabuła “Ród smoka” naprawdę mnie porwała i co tydzień z ciekawością zasiadałem do kolejnego festiwalu krwawych bitew, tortur, skrytobójstw i porodów.
Chciałoby się powiedzieć, że to zasługa zarysowanej przez George R.R. Martina historii, który po raz kolejny z iście szekspirowską błyskotliwością snuje opowieść o władzy i ludzkiej naturze. Ale wszyscy wiemy, że nawet najlepszy materiał źródłowy można spieprzyć. Więc showrunnerom, scenarzystom i reżyserom należy się jednak pochwała. Bo mimo, że nie “Ród smoka” nie jest bezbłędny, to jednak nie jest też spieprzony.
Weźmy pod uwagę, że to jest prequel. Akcja “Gry o tron” rozpoczynała się w czasach, gdy dawna potęga i epoka herosów były już tylko pieśnią przeszłości. Tyrion Lannister, Daenerys Targaryen czy Jon Snow żyli w świecie, który był zaledwie cieniem złotego wieku, w którym nad Westeros latały smoki. W takiej narracji te wszystkie fantastyczne elementy funkcjonują gdzieś na marginesie osadzonej w ponurym realiźmie historii. Są gdzieś tam za zakrętem, a im bardziej są nieuchwytne, tym większa pokusa, żeby je zobaczyć.
Odpowiedzią na tę pokusę są prequele. Z najsłynniejszymi z prequeli na czele. Czyli z Gwiezdnymi Wojnami. W końcu zrodziły się one z tego samego pragnienia. Ludzie oglądali “Nową nadzieję” czy “Imperium kontratakuje”, a ich wyobraźnię rozpalało pytanie o to, w jaki sposób Anakin Skywalker znalazł się w zbroi Dartha Vadera. Fani wymieniali się uwagami w stylu “Ej, ale fajnie by było zobaczyć Jedi u szczytu ich potęgi, a nie tylko jako niedobitków ukrywających się po jaskiniach i bagnach, co nie?” No i w końcu George Lucas postanowił uchylić rąbka spódnicy, a potem wszyscy zachowywali się, jakby od początku wiedzieli, że to będzie totalne rozczarowanie.
Niemniej “Ród smoka” nie sprawia tutaj zawodu. Może to dlatego, że magiczne elementy nie wyskakują w tym serialu z lodówki. Smoki nie są jakąś wunderwaffe w oka mgnieniu ucinającą wszelkie dyskusje. Bądź co bądź obie zwaśnione strony dysponują tą bronią masowego rażenia. Epickie bitwy z ziejącymi ogniem gigantycznymi gadami ustępują dworskim intrygom i w tym sensie, “Ród smoka” jest (przynajmniej jak dotąd) bardziej grą o tron, niż “Gra o tron”.
No i na koniec jeszcze raz o tych skokach czasowych. Ostatecznie muszę powiedzieć, że nie są takie złe. W końcu zawsze gdzieś tam jednak padała od niechcecnia rzucona kwestia w stylu “Już od dwóch lat coś tam, coś tam”. Także jak ktoś się zgubił, to jego wina, że oglądał serial ścierając kurze w mieszkaniu. Mi się tam mimo wszystko podoba skala tej historii, pokazująca jak nieraz diametralnie zmieniają się ludzkie losy na przestrzeni dekad. Zresztą czy ktoś jeszcze pamięta, jak w “Grze o tron” czy “Wiedźmienie” bohaterowie zbyt szybko teleportowali się z jednego końca kontynentu na drugi? Tutaj jednak mamy lepsze tempo opowieści, a bohaterowie dostają odpowiednią ilość czasu, by się wzajemnie pokłócić i odpowiednio znienawidzić.
Akcja “Tajemniczych Złotych Miast” dzieje się w XVI w. – epoce odkryć geograficznych i konkwistadorów. Japońsko-francuski serial animowany pełnymi garściami czerpie ze związanej z Nowym Światem mitologii. Są więc inspiracje legendą o Eldorado, podaniami o zamieszkujących Amazonię plemionach wojowniczych kobiet, rysunkami z Nazca czy ruinami Machu Picchu. Wszyskie te baśnie scenarzyści serialu postanowili rozkręcić up to 11 i napakować sterydami.
Zatem cywilizacje prekolumbijskiej Ameryki były jeszcze bardziej zaawansowane i rozwinięte, niż Wam się wydawało. Pamiętam, że główni bohaterowie podróżowali mechanicznym ptakiem – zrobionym ze złota Kondorem, który napędzany był energią słoneczną. W ten sam sposób zasilany był też galeon, którym odbywali podróże drogą wodną.
Mózg wybuchnięty? Cóż, to dopiero początek!
W uniwersum tej animacji oprócz Majów czy Inków, przed wiekami istniały także ultrazaawansowane technicznie cywilizacje, które zostały zniszczone w wyniku bliżej nieokreślonej wojny. Wśród nich było imperium Hiva, położone na wielkim kontynencie znajdującym się pomiędzy Ameryką a Azją. Kontynent zatonął w oceanie po uderzeniu jakąś bronią masowego rażenia. Coś jak Atlantyda. Tylko, że na Pacyfiku.
Drugą cywilizacją, która ucierpiała w wojnie byli Olmekowie. Archeologiczne ślady po Olmekach istnieją w rzeczywistości, na terenie dzisiejszego Meksyku. Ale w “Tajemniczych Złotych Miastach” nie wyglądają, jak ludzie, lecz są gnomami o spiczastych uszach. Elita olmeckiego (tak się to chyba odmienia) społeczeństwa przetrwała katastrofę, która przyniosła zagładę imperium Hiva, dzięki zahibernowaniu w specjalnych komorach. Po przebudzeniu Olmekowie szukają antidotum na doskwierające im choroby i bezpłodność, chcąc zapewnić przetrwanie swojej rasie. Sam ich wygląd może być spowodowany mutacjami będącymi wynikiem promieniowania, być może spowodowanego przez (nuklearną) broń użytą w konflikcie.
Kto jeszcze oglądał “Tajemnicze Złote Miasta” i kto pamięta, jak bardzo zrywały beret?
Jeśli przytłacza Was gąszcz postaci i wątków w serialach “Gra o tron” czy “Ród smoka”, to wiedzcie, że to pryszcz w porównaniu do natłoku różnych Aerysów, Aenysów, Aeomonów, Aegonów, Viserysów, Visenyj, Rhaenys i Rhaenyr, jaki napotkacie w tej książce. Ale czy przypadku rodów monarszych i arystokratycznych znanych nam z historii nie jest podobnie? Czy imiona nie przechodzą z ojca na syna, a wojny domowe i walki o tron nie toczą się często pomiędzy kuzynami czy braćmi i ciężko się połapać, kto jest kim?
A stworzony przez George’a R.R. Martina, choć latają po nim smoki, jest do naszego często łudząco podobny. Już w powieściach oryginalnego cyklu pisarz starał się przydać swemu uniwersum nutę autentyzmu, nieraz odtwarzając realia naszej ziemskiej starożytności czy średniowiecza w sposób bardziej przekonujący, niż niejeden pisarz powieści stricte historycznych.
A w “Świecie lodu i ognia” Martin – wraz z Elio M. Garcíą Jr i Lindą Antonsson – przeniósł ten autentyzm na jeszcze wyższy poziom. Czyta się to trochę, jak skrzyżowanie sarmackiego silva rerum z “Dziejami” Herodota, a ilość detali i bogactwo przedstawionego świata ostatecznie dowodzi, jakim nerdem w dziedzinie historii jest Martin.
Mimo tych pochwał, muszę przyznać, że ładnych kilka miesięcy zajęło mi przebrnięcie przez ten podręcznik, którego przeczytanie nie pomoże mi w zdaniu żadnego egzaminu czy napisania artykułu, który opublikowałoby jakieś punktowane czasopismo akademickie. Ale może nie jest to książka, którą się powinno czytać od deski do deski, ale raczej czytać sobie jakiś wybrany rozdział opisujący jedno z Siedmiu Królestw czy panowanie jednego z Targaryenów? I przeglądać ilustracje, z których niektóre przywołują na myśl pulpową fantastykę, a niektóre są naprawdę przepiękne.
Jeśli ma to być taki bardziej album do przeglądania, to z pewnością brakuje tu jednego – map. Jedyne szczegółowe mapy, jakie tutaj mamy, przedstawiają poszczególne krainy Westeros. Plus są tam jakieś trochę przypadkowe mapy wybranych miast Essos czy Wysp Letnich. Brak porządnej mapy całego Westeros i całego Essos mocno utrudnia eksplorowanie tego fascynującego świata. I jest to brak karygodny, w końcu każda szanująca się powieść fantasy ma na końcu mapkę. A co dopiero przewodnik po świecie tej powieści!
28 lat temu, dzięki filmowi “Sprzedawcy” cały świat miał szansę poznać postać Cichego Boba, w którego wcielił się twórca filmu Kevin Smith. W ciągu trzech dekad sprzedawca zioła z robotniczych przedmieść New Jersey na stałe zagościł w popkulturze – wraz ze swym nieodłącznym towarzyszem Jayem – pojawił się m.in. w ośmiu filmach Smitha czy w teledysku do piosenki Afromana “Because I Got High”.
Kevin Smith jako Cichy Bob (z lewej), Jay i Cichy Bob (z prawej).
W 2019 roku “Sprzedawcy” zostali przez Bibliotekę Kongresu uznani za jeden z filmów budujących dziedzictwo kulturalne USA. Ale to chyba wcale nie jest najbardziej znaczące świadectwo wpływu filmu na popkulturę. Jego oddziaływanie jest dużo bardziej masowe. Zwrócie uwagę na stylówę Cichego Boba, który zawsze pojawia się ubrany w podobny sposób: czapka bejsbolówka, wyciągnięta bluza i – last not least – stary prochowiec.
Na pewno widzieliście na ulicy mężczyzn i kobiety ubranych łudząco podobnie. Może nawet sami czasami tak się ubieracie. Wszak zestaw czapka + prochowiec + bluza, jeansy albo dresy + adidasy już dawno podbił modowe instagramy, blogi i pinteresty. Tak, Moi Drodzy, jest jesień 2022 roku, na ekrany wchodzi film “Sprzedawcy III” i wszyscy ubieramy się, jak Cichy Bob.
Rozpoczynam nowy cykl zatytułowany “Rogal odkrywa internety”, bo znowu odkryłem na jutubie coś tak fajnego, że pomyślałem “wow, muszę się tym podzielić z ludźmi”, by po chwili zorientować się, że ta nowinka ma już trzy lata… Niemniej, być może część z Was, podobnie jak ja, tego nie zna, więc mimo wszystko się dzielę.
Tym razem jest to nowojorski architekt Michael Wyetzner rozbierający na części pierwsze architekturę i design domów z popularnych amerykańskich seriali. Wyetzner nie tylko rekonstruuje rozkład domów na podstawie scen z seriali, nie tylko identyfikuje style i wskazuje elementy charakterystyczne dla epoki, w której dzieje się akcja, ale też pokazuje, jak twórcy mówią architekturą i projektowaniem wnętrz, jak ważną rolę odgrywają one dla fabuły i świata przedstawionego. Parę razy moją reakcją na przedstawione przez Wyetznera ciekawostki był totalny wybuch mózgu. I chyba nie jestem sam, bo pod każdym z jego filmików aż roi się komentarzy typu “zróbcie z tego cykl”.
Więc jeśli chcecie się dowiedzieć więcej na temat domu Foremanów z “Różowych lat 70” albo rezydencji Pritchettów z “Modern Family”, to klikajcie czym prędzej w link.
Nie, nie obejrzałem jeszcze do końca “Stranger Things”. Czekam, aż będę miał czas rozdziawić paszczę tak szeroko, by móc ugryźć tego burgera, jakim jest 2,5-godzinny odcinek finałowy.
Ale mogę Wam dzisiaj dać jeden powód, dla którego warto się cieszyć, że ten sezon serialu w ogóle powstał. Bo inspiruje on artystów do robienia takich pięknych artworków, jak ten plakat autostwa Konrada Kęski:
Każda praca Konrada sprawia, że szczena opada mi conajmniej dwa piętra w dół. Jeśli lubicie komiksy, retro sci-fi, pixel arty i tego typu klimaty, to wbijajcie na jego instagram i oczywiście nie zapomnijcie o zmiażdżeniu przycisku “Obserwuj”! A gdybyście potrzebowali, żeby ktoś zrobił Wam okładkę płyty, plakat albo kozacki dizajn nadruku na t-shirt, to piszcie na: kondzix.keska@gmail.com
I przez cały czas miałem poczucie, że to co oglądam jest, jak na Downton Abbey, trochę za wesołkowate. Podobne odczucia zresztą miałem wobec poprzedniej kinowej odsłony serialu. Nie zrozumcie mnie źle. Ja wiem, że “Downton Abbey” jest ciepłym kocykiem* nostalgii za czasami, kiedy arystokracja wzamian za wierność dawała służbie poczucie bezpieczeństwa, a ludzie mieszkali w neo-gotyckich zamkach i pili herbatę z porcelanowych filiżanek. Ten serial nigdy nie miał być “Rodziną Soprano” czy innym “The Wire”, tylko ukojeniem dla zagubionych w XXI wieku dusz. Zdaję sobie z tego sprawę.
A jednak w serialu były wątki, w których stawka tego serialu była wyższa, niż tylko “kto zostanie pokojowcem jaśniepana”. I wcale nie traktuję tych intryg z lekceważniem, bo scenarzyści, reżyserzy i aktorzy zaangażowani w produkcję “Downton Abbey” stworzyli tak przekonujących bohaterów, że chyba każdy z zapartym tchem kibicował uczestnikom tej gry. Ale ten serial był czymś więcej, niż nie tylko sagą o arystokratycznym rodzie i plotkującej o jaśniepaństwie służbie. Były tam wątki społeczne, polityczne, obyczajowe. Momenty dramatyczne. Twórcy nie unikali mrocznych aspektów życia w Anglii początku XX wieku. I nie pokazywali tych mrocznych aspektów w sposób karykaturalny albo powierzchowny. Wyważenie pomiędzy wątkami, które były bardzo na serio a uroczą opowieścią o szlachcie, która (w większości) rzeczywiście jest szlachetna i służbie, która (w większości) jest dobroduszna. Właśnie ten balans stanowił o sukcesie tego serialu.
Jeśli ten serial porównać do nagrania ze złotej ery jazzu, z ryczącymi trąbkami, rozstrojonym pianinem i trzaskami ze starej płyty winylowej, tak kinoweym wersjom “Downton Abbey” bliżej do smooth jazzu z windy. Niby to samo, a jednak bez tego ciężaru, bez tego brudu. Ogląda się to trochę jak parodię. Owszem śmieszną i krzepiącą serce, ale jednak pozostawiającą wrażenie, że to mogło być trochę mniej naiwne i sielankowe. Żeby było mniej pocztówką, a bardziej fabułą…
…a może rodzina Crawley’ów i ich służba przeszła już zbyt wiele, może wystarczy im już tych cierpień? Może powinni już na zawsze trwać w tym idyllicznym końcu historii, w tym niekończącym się happy endzie, gdzie konflikt nigdy nie jest gorętszy, niż frak staromodnego angielskiego lokaja, pocącego się na francuskiej Riwierze? Może to dobrze, że mamy możliwość zawinięcia się w ten ciepły koc i spędzenia reszty wieczoru z earl grey’em i książką? Że możemy z dumą spojrzeć, jak nasi bohaterowie stawili czoła wyzwaniom i jak przy tym dojrzeli?
*Albo chłodzącym wiatraczkiem, jeśli czytacie to w czasie kolejnej w tym roku fali upałów.
Na samym początku przyznam się bez bicia (tym z Was, którzy jeszcze tego nie wiedzą): Jennifer Lopez zajmuje wyjątkowe miejsce w moim serduszku mniej więcej od czasów, gdy głośniki na szkolnych dyskotekach regularnie pulsowały bitami do “Waiting For Tonight” i “Let’s Get Loud”. Także jeśli chodzi o ocenę J.Lo jestem najprawdopodobniej tak nieobiektywny, jak to tylko jest możliwe.
Netfliksowy dokument “Halftime” opowiada o występie Jennifer Lopez i Shakiry w czasie przerwy w Super Bowl – finałowym meczu ligi futbolu amerykańskiego. Występ podczas meczu, którego transmisję ogląda tak średnio 100 milionów widzów, jest jednym z najbardziej prestiżowych wydarzeń przemysłu muzycznego. Bywa też wydarzeniem politycznym. Przekazem występu J.Lo było upodmiotowienie wszystkich Amerykanów pochodzenia latynoskiego. A w szczególności sprzeciw wobec polityki “zera tolerancji” administracji Donalda Trumpa, w wyniku której rozdzielano rodziny imigrantów nielegalnie przekraczających granicę między Meksykiem a USA.
Kadry z wielomiesięcznych przygotowań do widowiskowego występu przeplatane są czymś w rodzaju biografii J.Lo, ogniskującej się wokół kolejnych szklanych sufitów, przez które musiała się przebijać pochodząca z nowojorskiego Bronxu córka puertorykańskich imigrantów.
Wielu pewnie wyśmieje ten dokument jako głos multimilionerki-celebrytki skarżącej się na dyskryminację rasową objawiającą się tym, że znowu nie wygrała Złotego Globu. Nie będę się wdawał w dyskusję na temat tego, czy faktycznie J.Lo faktycznie jest pomijana przez rozmaite gremia starszych białych mężczyzn, którzy wolą docenić swoje jasnowłose, anglosaskie koleżanki czy faktycznie nie jest aż tak utalentowana, by konkurować z Laurą Dern. Bo jak już mówiłem, nie jestem obiektywny.
Jedno, co mogę powiedzieć ze sporym przekonaniem to fakt, że Jennifer Lopez do swojej pozycji faktycznie doszła swym własnym przemysłem i tytaniczną pracą, właściwie od zera. I właśnie w tym kontekście ten dokument jest dla mnie ciekawy. Bo pokazuje gwiazdę z innej perspektywy, niż zwykle. Zwykle widzimy tą ciężko pracującą, profesjonalną J.Lo. Zawsze wyglądającą perfekcyjnie i dającą bezbłędne występy. Tymczasem w “Halftime” widzimy ją także, gdy jest zmęczona czy przeziębiona; gdy bez makijażu miesza w nadzienie do indyka na Święto Dziękczynienia. Oglądając “Halftime” uświadomiłem sobie, że nigdy poza aktorskimi kreacjami, nie widziałem Jennifer Lopez w głębokiej frustracji i rzucającej bluzgami. Wszystkie kryzysy zawsze zdawała się znosić z tą piękną, pomnikową godnością. A tu proszę, okazuje się, że i ona jest człowiekiem.
W telegraficznym skrócie można by ją podsumować tak: ciągnące się przez sześć odcinków dłużyzny zwieńczone odcinkiem siódmym, który – dla odmiany – był bardzo ekscytujący i mocno trzymał w napięciu. Pytanie czy ten wciągający (pół)finał wynagradza śledzenie tych wszystkich niepotrzebnych postaci i wątków. Może musimy jednak poczekać na dwa ostatnie odcinki sezonu, w których wydarzy się coś, co sprawi, że wszystko nabierze sensu.
Jak zwykle mój osąd jest okraszony dużą liczbą znaków zapytania. Może to, że oglądałem ten serial nie całymi odcinkami, tylko kawałkami (kto ma czas, by usiąść i oglądać serial złożony z półtoragodzinnych odcinków?) wpłynęło negatywnie na mój odbiór? Może od prawie samego początku negatywnie się nastawiłem, bo te przydługie epizody odczytałem jako arogancję twórców, którzy myślą, że cokolwiek by nie zrobili, ludzie to łykną?
A może nie bawiłem się dobrze oglądając ten serial, bo nie byłem w nastroju na taki akurat klimat, no, ale oglądałem z tego poczucia obowiązku, który pcha każdego nowoczesnego konsumenta popkultury do oglądania tych wszystkich sequeli, a przecież trzeba obejrzeć już, dzisiaj, bo inaczej mi zaspoilerują. A może to kwestia ogromnych oczekiwań, które zbudowały wcześniejsze sezony (zwłaszcza dwa pierwsze), których po prostu nikt nie będzie w stanie spełnić, nawet genialni bracia Duffer?
I taki to już jest problem z ocenianiem popkultury, muzyki, w ogóle sztuki: coś, co nie podoba mi się dzisiaj, może spodobać mi się jutro. Albo spodobałoby mi się wczoraj. Coś, co mnie pozostawiło obojętnym, może poruszyć do głębi kogoś, kto ma inny charakter i inne doświadczenia, niż ja. No i skąd w ogóle ta ciągła potrzeba, żeby mieć na ten temat własne zdanie?