19 ulubionych albumów wszech czasów, które wywarły wpływ i wciąż powracają na moją playlistę

Część z Was pewnie zauważyła łańcuszek szczęścia krążący od jakiegoś czasu po Facebooku: “10 ulubionych albumów wszech czasów, które wywarły wpływ i wciąż powracają na twoją playlistę, nawet jeśli tylko dla przypomnienia. Każdego kolejnego dnia opublikuj okładkę, bez wyjaśnień, następnie w każdym poście nominuj osobę, żeby zrobiła to samo”. No, więc zabrzmiało to na tyle interesująco, że postanowiłem też coś takiego zrobić, choć nie zostałem przez nikogo wywołany do tablicy, a i nikogo do tablicy wywoływać nie zamierzam. No i – jak widzicie – wybrałem więcej, niż dziesięć albumów, bo przecież znacie mnie i wiecie, że nie lubię się ograniczać. Nie obeszło się bez wyjaśnień, bo czy ja bym nie skorzystał z okazji, żeby sobie pogadać? No, ale przejdźmy do rzeczy!

Na pierwszy ogień idzie…

…Led Zeppelin – Led Zeppelin

led zeppelin

W pewnym sensie debiut Led Zeppelin to album niczym się nie wyróżniający spośród setek powstałych w latach sześćdziesiątych podobnych płyt. Nagrany na szybko, bez żadnego konceptu. Album na którym autorskie kawałki sąsiadują ze sporą ilością coverów.

A jednak jest to krążek, który od pierwszych sekund otwierającego go utworu “Good Times Bad Times“, zachwyca absolutnie genialną mieszanką czterech składników. Mam tu na myśli oczywiście członków zespołu. Wyjmij jeden ze składników, a cała misterna konstrukcja się posypie. Ktoś z Was może argumentować, że Jimmy Page albo John Bonham byli bardziej wybitni od pozostałych. Ja tam jednak uważam, że Led Zeppelin to był taki domek z idealnie dopasowanych kart.

Przy czym tym wspomnianym wyżej przypadkowym zbiorem piosenek Zeppelini zabezpieczyli się na następne siedem albumów przed zaszufladkowaniem. No, bo niby z wrzaskiem Planta, buczącą gitarą Page’a, głośno walącą naprzód i miażdżąca wszystko po drodze sekcją rytmiczną Jonesa i Bonhama “Led Zeppelin” jest kamieniem milowym w rozwoju heavy metalu, ale jednak takie numery, jak “Babe I’m Gonna Leave You” czy “Your Time Is Gonna Come” nie pełnią tutaj bynajmniej roli zapchajdziury czy czegoś, co dzisiaj znamy jako “ballada rockowa”, czyli utworu napisanego wyłącznie dlatego, że perkusista musi czasem odpocząć. To pełnoprawne numery. Jest więc na tej płycie zarówno hard rock, blues, folk, jak i psychodeliczne improwizacje czy nawet gospel. I to pozwoliło Zeppelinom już zawsze być ponad gatunkowymi szufladkami.

A zresztą, po co ja się produkuję? Można by jeszcze napisać ze sto stron wypocin na temat tego albumu, a i tak nie wyczerpać tematu. Ale tak jak już mówiłem, wielkości Led Zeppelin nie da się uzasadnić i obronić racjonalnymi argumentami. Bo Led Zeppelin są ponad to. A dla mnie ich debiut to akurat album szczególnie ważny. Bo to pierwsza płyta Zeppelinów, jakiej dane mi było słuchać i jedna z pierwszych płyt w ogóle. “Dazed and Confused” to jeden z pierwszych riffów, których nauczyłem się grać na gitarze. Ta muzyka przeniknęła do mojego DNA i już tam pozostanie.
MC5 – Kick Out the Jams

R-1310994-1465081238-2692.jpeg

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy w Londynie Led Zeppelin nagrywali ścieżki swoich buczących i przesterowanych gitar na swój debiutancki album, w odległym o cztery tysiące mil Detroit, amerykański zespół MC5 robił coś bardzo podobnego, a jednocześnie tak bardzo odmiennego.

Panowie z MC5 również postanowili odkręcić wzmacniacze na maksa i pojechać po bandzie. “Kick out the Jams” to kwintesencja rock and rolla, począwszy od faktu, że mimo, że to jest debiutancki album, to jest on zapisem występów na żywo, przez prowokujące, kontrkulturowe i buntownicze teksty, po absolutnie nieokiełznaną energię i brzmienie występu.

Przez czterdzieści minut trwania debiutanckiego albumu MC5 nie ma ani sekundy, w której zespół robiłby cokolwiek na pół gwizdka. Nadpobudliwy bębniarz walczy tu ze zdzierającym gardło wokalistą, który z kolei bije się z głośnymi, nieustannie sprzęgającymi się gitarami. Wszystko to w jakiś cudowny sposób łączy się w ścianę dźwięku, która jednak wcale nie jest irytującym i bezładnym hałasem. Raczej dźwiękową pocztówką z czasów, kiedy mieszkańcy Detroit uprawiali wolną miłość, co tydzień ścierali się z policją w ulicznych zamieszkach i nieustannie byli na haju.

Bo choć ogólnie nie wierzę, że narkotyki wpływają pozytywnie na czyjąkolwiek twórczość, to album “Kick out the Jams” jest tutaj wyjątkiem potwierdzającym regułę. Nie trzeba się zbytnio wsłuchiwać, żeby wyłapać jak bardzo oczywiste jest, że muzycy MC5 byli w czasie tych koncertów totalnie napruci i że był to jeden z powodów nadludzkiej niemal energii i żywiołowości tej płyty.

Zespół kultowy w USA, u nas jest prawie nieznany. Polecam zapoznanie się z twórczością MC5, naprawdę warto. Natomiast gdyby kiedyś przyszło Wam do głowy odtwarzać rock and rollową magię dni, w których “Kick out the Jams” zostało nagrane, mam jedną prośbę: nie róbcie tego w domu.
Black Sabbath – Paranoid

R-4601969-1369627277-9555.jpeg

Czego tu nie lubić? Ciężkie, przesterowane gitary? Dobre. Absolutnie niepodrabialny głos Ozzy’ego Osbourne’a? Dobry. Jedne z najbardziej ikonicznych riffów w historii wszechświata? Dooobre!

Iron Man“, “Paranoid” i “War Pigs” wystarczyłyby, żeby uczynić ten album kultowym. Najpiękniejsze w tych numerach jest chyba to, że każde dziecko jest w stanie zagrać główny riff. Ale nie każde by go wymyśliło. Do tego potrzebowaliśmy Tony’ego Iommi’ego. W “War Pigs” nawet pauzy, w których tylko perkusista nabija rytm na hi-hacie brzmią kozacko. A może własnie ten numer jest świetny przez te pauzy?

O “Iron Manie” można by napisać całą książkę. Ja wspomnę tylko o tym, jak swego czasu wykorzystano ten numer w napisach końcowych do filmu “Iron Man“. Choć superbohater z komiksów Marvela nie ma nic wspólnego z piosenką Black Sabbath, twórcy filmu nie mogli przegapić okazji do wykorzystania tego utworu. I bardzo dobrze, że nie przegapili. Ostatnią kwestią padającą w filmie są wypowiedziane przez Roberta Downey’a Jr. słowa “I am Iron Man”. Sekundę po niej zaczynają się napisy i leci numer Sabbsów. Zamiast jednak puścić kawałek od początku (i powtórzyć tym samym słowa “I am Iron Man”, tym razem wypowiedziane przez Ozzy’ego), puścili jego końcówkę. Sytuacja, gdy nie wykorzystano najsłynniejszego riffu ze zwrotki, pozwoliła ludziom uświadomić sobie, że pozostałe riffy są niemal równie zajebiste. I przyczyniły się do jednego z najbardziej kozackich zakończeń w historii filmów superbohaterskich.

Ale i pozostałe numery – psychodeliczne “Planet Caravan“, oparte na granym na efekcie wah-wah riffem “Electric Funeral“, opowiadające o narkotykowym tripie “Fairies Wear Boots” czy “Hand of Doom“, w którym pierwsze skrzypce gra bas Geezera Butlera – to są naprawdę genialne rock and rollowe kawałki. Ale nawet nie to jest najbardziej zadziwiające. Mnie fascynuje, że oni ten album nagrali zaledwie pół roku po ukończeniu poprzedniej płyty. A już pół roku później nagrali kolejną. I wszystkie te krążki zawierają podobną ilość świetnej muzyki. Jak oni to robili w tak zabójczym tempie? Nie wiem. Ale jestem prawie pewien, że dzisiaj już nikt tak nie robi.

Pink Floyd – Wish You Were Here

R-463597-1477238020-6933.jpeg

Jest w życiu każdego człowieka taki okres, że podoba mu się wszystko, co wpadnie mu w ręce. Tak było chyba ze mną i płytą “Wish You Were Here“. Kiedy słuchałem jej za dzieciaka, wszystko wydawało na niej wydawało się być świetne. To że otwierający album utwór trwa trzynaście minut. To że w numerze “Welcome to the Machine” w ogóle nie ma perkusji, a bit nabija gitara basowa. To jak tekst piosenki “Have A Cigar” opowiada o ubranym w drogi garnitur i palącym cygara tłustym rekinie showbiznesu, która zaprasza członków zespołu do swojego gabinetu i zachęca do podpisania cyrografu chwaląc ich twórczość, po czym pyta “a tak właściwie, to który z was to Pink?”. No i wreszcie ten radiowy szum we wstępie do utworu tytułowego. Może to przez sentyment, ale do dziś wszystkie te rzeczy wydają mi się być rewelacyjne.

“Wish You Were Here” to oczywiście krytyka chciwego przemysłu muzycznego i melancholijny hołd złożony Sydowi Barrettowi, byłemu członkowi i współzałożycielowi Pink Floyd, który pod koniec lat sześćdziesiątych odleciał w świat narkotyków, z którego powrócił jako wrak człowieka. Ale dla mnie to także świadectwo pięknych czasów, kiedy zespoły progrockowe grały te swoje monumentalne, kilkunastominutowe utwory bez zadęcia. Kiedy członkowie takich zespołów, jak Pink Floyd byli gwiazdami rocka. Nawet jeśli kwestionowali cały koncept gwiazdy rocka, to i tak nimi byli. A nie pretensjonalnymi lamusami piszącymi utwory w metrum 15/8.
Guns N’ Roses – Appetite For Destruction

R-7441233-1441564282-6905.jpeg

Nie muszę chyba mówić, że jeśli miałbym wymienić jedną moją ulubioną postać z komiksu i jednego mojego ulubionego gitarzystę, to w obu wypadkach byłby to Slash. Nie muszę chyba też dodawać, że Axl Rose to jeden z najbardziej charakterystycznych wokalistów ever. Guns N’ Roses zdecydowanie wykraczają z szufladki hard rocka lat osiemdziesiątych. Wszak od pierwszej płyty w ich brzmieniu pełno było klasycznorockowego brudu, a kiedy jako jeszcze niezbyt otrzaskany w historii rock and rolla dzieciak po raz pierwszy zobaczyłem w telewizji teledysk do “Paradise City” myślałem, że to kapela z lat siedemdziesiątych. Można by długo jeszcze wymieniać powody, dla których Gunsi są jednymi z najźlejszych motherfuckerów w historii rock and rolla. Niemniej, choć nagrali kilka naprawdę dobrych płyt, na których znajduje się wiele genialnych numerów, żaden z późniejszych albumów nie był już tak równy, jak debiut.

Właściwie każdy kawałek na “Appetite for Destruction” jest inny, na każdy jest jakiś pomysł. Coś co sprawia, że zapamiętujesz utwór po pierwszym przesłuchaniu. Jakiś haczyk, na który się słuchacz daje się złapać. Ale paradoksalnie prawdziwym sekretem sukcesu tej płyty jest to, czego na niej nie ma. Wszak takie numery, jak “Don’t Cry” czy “November Rain“, które znalazły się na dyptyku “Use Your Illusion” ponad cztery lata później, istniały już w momencie, gdy zespół wchodził do studia, by nagrać debiutancki album. Ekipa z Los Angeles jednak nie uległa pokusie umieszczenia tych kawałków na swoim pierwszym krążku, nieważne jak dobre by były. Dzięki temu otrzymaliśmy surowy, bezkompromisowy rock and rollowy klimat z jakim kojarzone jest “Appetite for Destruction”. Klimat. Klimat Hollywood, klimat Sunset Boulevard. Klimat klubów Go Go, w których w oparach dymu czerwonych Marlboro pochłaniano galony Jacka Danielsa i tony kokainy.

I pośród tego pięciu gości, którzy podjęli postanowienie, że podbiją świat swoim pierwszym albumem. Spoiler alert. Udało im się. Dzięki tym odważnym decyzjom, które wtedy podjęli, później mogli sobie pozwolić na niemal wszystko. Na przykład na wydanie jednego dnia dwóch albumów z dziesięciominutowymi ambitnie zaaranżowanymi kompozycjami. Pełnych takich arcydzieł, jak chociażby “November Rain”. Warto było zaryzykować.
Queen – Innuendo

R-6811292-1427124502-6745.jpeg

Nikt chyba się głośno nie przyzna, że za dzieciaka nie jarał się solówką z tytułowego utworu z tej płyty. Come on! Najpierw grają takie flamenco! A potem! Grają to samo, tylko na gitarze elektrycznej! That is sooo metal!!!

Cóż, tylko Queen tak potrafił łączyć heavymetalowy wpierdol z campową muzyką taneczną, progresywny rock z przebojowością, glamowy blichtr z hardrockowym brudem. Nie jest “Innuendo” pierwszym albumem, na którym to z powodzeniem zrobili. Jest za to ostatnim albumem, na którym to zrobili. Bo w ogóle jest ostatnią płytą zespołu wydaną za życia Freddiego Mercury’ego, który zmarł zaledwie dziewięć miesięcy po jej premierze. I kiedy już raz człowiek sobie uświadomi, że Mercury był już poważnie chory podczas nagrań, trudno wyrzucić ten fakt z głowy, trudno nie interpretować tej płyty przez jego pryzmat.

Bo nawet biorąc pod uwagę, że zarówno muzyka, jak i teksty powstały w wyniku pracy całego zespołu, a nie tylko frontmana, to trudno nie odbierać “Innuendo” jako opowieści człowieka mierzącego się z własną śmiertelnością. A przy tym bynajmniej nie będącej przygnębiającym smutem. Ten album jest po brzegi wypełniony radością życia. Być może właśnie wynikającą ze świadomości jego kruchości. Tę miłość do życia wyraża na tym albumie wszystko, od sekcji rytmicznej przez ambitnie zaaranżowane niezliczone ścieżki chórkow i syntezatorów po przesterowaną gitarę. I wokal Freddiego, który nigdy chyba nie był tak mocny i energetyczny, jak na “Innuendo”, choć AIDS już wówczas pożerało muzyka do tego stopnia, że ledwo miał siłę, by ustać na nogach.

“Innuendo” to taka przejażdżka emocjonalnym rollercoasterem, słodko-gorzka niczym uśmiech Mercury’ego na koniec teledysku do “These Are The Days Of Our Lives“. Czasem wesoła, czasem smutna, ale zawsze poruszająca nawet najbardziej skamieniałe serca. Z genialnym finałem, który w perfekcyjny sposób podsumowuje postać Freddiego Mercury’ego. Nikt chyba się głośno nie przyzna, że nie ma na plecach ciar słuchając “Show Must Go On“.
Pearl Jam – Ten

R-367664-1408907054-7204.jpeg

Powiem to wprost i na samym początku: jeśli miałbym wybrać jeden najlepszy album wszech czasów albo przynajmniej najlepszy album jaki kiedykolwiek słyszałem, byłby to “Ten“. Bo nie ma na tym albumie ani jednego słabego utworu. Ani jednego.

I nieważne jak wspaniałym zespołem Pearl Jam pozostało po wydaniu tej płyty i pozostaje do dziś, łącząc absolutne oddanie fanom z artystycznym nonkonformizmem. Nigdy już grupa ze Seattle nie zbliżyła się do tego, czego dokonała na tym krążku. Być może ich wielkość tkwi także w fakcie, że wcale nie próbowali. Że zrozumieli, że taka sztuka udaje się tylko raz. Każdy kolejny album kwintetu to próba zrobienia czegoś zupełnie innego, niż to, co zrobili na “Ten”. Może obranie tej właśnie drogi pozwoliło Pearl Jam zachować tę klasę, która sprawia, że ich fani podążają za nimi z koncertu na koncert, z miasta do miasta, z kraju do kraju, a czasem i z kontynentu na kontynent.

Ten album to czysty żywioł. Słychać na nim, że zespół nagrywając go nie stawał w blokach startowych w żadnym wyścigu. Nie zamierzał wywoływać żadnej rewolucji. W gruncie rzeczy “Ten” jest bardzo prostym hard rockowym albumem, nagranym bez ambicji, by dołączyć do jakiegoś bardziej konkretnego nurtu czy stworzenia swojego własnego gatunku. Bez ambicji, by stać się kolejną gwiazdą czy kolejnym gigantem. Jedyną ambicją Pearl Jam było skanalizowanie energii wypływającej z każdego z członków zespołu, nieważne czy źródłem tej energii były doświadczenia pozytywne czy negatywne. I udało się. Ta płyta jest niczym oceaniczna fala, która Was porywa. To czy w niej utoniecie czy też pozwolicie się jej ponieść, to już wyłącznie Wasz wybór.
Monster Magnet – Spine of God

R-7721091-1478622828-6464.jpeg

Wahałem się, który album Monster Magnet umieścić w tym zestawieniu, bo naprawdę da się z ich dyskografii wybrać co najmniej kilka bardzo dobrych krążków, a każdy z nich jest zajebisty na zupełnie inny, sobie tylko właściwy sposób. Rozważałem nawet umieszczenie w tym zestawieniu więcej, niż jednej ich płyty. Bo przecież “Powertrip“, najbardziej znany album grupy z New Jersey, zawierający radiowy hicior “Space Lord“, to prawdziwe arcydzieło, łączące space rockową psychodelię, fuzzowe riffy z rock and rollową przebojowością. Ale ostatecznie zdecydowałem się na debiutancki album “Spine of God“. Dlaczego? Bo chyba najbardziej skupia w sobie wszystkie cechy, które czynią Monster Magnet zespołem tak mi bliskim.

Spine of God” brzmi jakby było nagrywane przez jakiegoś nastolatka w sypialni na poddaszu w domu rodziców. W pokoju, w którym półki uginają się od komiksów science fiction, na ścianach wiszą plakaty hard rockowych bandów z lat siedemdziesiątych, a w powietrzu unoszą się gęste opary marihuany. A po środku tego wszystkiego nastolatek, który nigdy tak naprawdę nie nauczył się grać na żadnym instrumencie, ale za to teraz dorwał się do dużej ilości krejzolsko brzmiących efektów gitarowych. I nie zamierza się bynajmniej ograniczać w ich używaniu.

Właśnie brak zahamowań i totalny luz to fundamenty tego albumu. Trwające pół minuty solo perkusyjne na otwarcie utworu? Czemu nie! Ośmiominutowy psychodeliczny jam? Czemu nie! Ten album brzmi, jak nagrany przez kogoś, kto olał w szkole lekcje songwritingu i muzycznego marketingu. Chyba po prostu Dave Wyndorf, lider zespołu, na żadnym etapie powstawania “Spine of God” (i całego swojego wcześniejszego życia) nie spotkał nikogo, kto by mu powiedział coś w stylu “nie przesadzaj z efektami, mniej znaczy więcej” albo “jesteś pewien, że teksty wszystkich piosenek powinny być o narkotykach?” czy “przydałby się tutaj jakiś szybki, wpadający w ucho utwór, który mógłby stać się singlem”. I bardzo dobrze, że nikt Wyndorfowi nie udzielił takich rad. Później zresztą Monster Magnet udowodnili, że mogą nagrać przebojowy hard rockowy album, który przyniesie im komercyjny sukces. Ale komercyjny sukces nigdy nie był ich celem. Dave Wyndorf zbyt ceni sobie swój własny pokręcony świat, by iść na jakiekolwiek kompromisy. I zawsze będzie robił to, co mu się żywnie podoba. Nawet jeśli będzie to oznaczało, że aby wieczorami grać te długawe psychodeliczne solówki, za dnia będzie musiał pracować na stacji benzynowej.
The Cranberries – No Need To Argue

R-369633-1437271439-6809.jpeg

Po pierwsze ten album zawiera “Zombie“. To jeden z pierwszych rockowych numerów, jakie w życiu usłyszałem. Jeden z pierwszych gitarowych riffów, których nauczyłem się grać i choć nie grałem go od lat, jestem pewien, że będę w stanie go Wam zagrać, nawet jeśli obudzicie mnie w środku nocy (ale mimo wszystko nie budźcie mnie, proszę). A pomalowana na złoto Dolores O’Riordan w nakręconym przez Samuela Bayera teledysku była moim pierwszym zauroczeniem.

Po drugie ten album – jak tandetnie by to nie zabrzmiało – przenosi mnie na zielone łąki Irlandii. Tajemnicze, baśniowe, mityczne, a zarazem splamione przemocą, cierpieniem i opresją. Ale przy tym na pewno zachowujące zachwycające piękno. Chyba słusznie najwięcej laurów za tę płytę zbierała, zbiera i zbierać będzie O’Riordan, ale muszę podkreślić, że pozostali muzycy The Cranberries i producenci płyty także odwalili tutaj kawał dobrej roboty. Zrobili naprawdę genialny użytek z tych wszystkich najntisowych efektów gitarowych. Każdy reverb, delay czy chorus jest tu użyty dokładnie tak, jak powinien, tworząc unikatowy klimat tej płyty. Idealnie zlewając się z magicznym głosem wokalistki, który bywa w niemal nieziemski sposób czysty, a z drugiej strony chwilami zachrypnięty i zawodzący. O’Riordan jest na tej płycie pełna paradoksów. Wydaje się być artystką świadomie budującą swój własny styl, a jednocześnie zachowującą bezpretensjonalność. Śpiewającą jakby zupełnie bez wysiłku, a jednocześnie wkładając w to mnóstwo emocjonalnej energii.

The Afghan Whigs – Black Love

R-522893-1272128376.jpeg

Zadziwia mnie, jak Greg Dulli, lider i główny songwriter zespołów The Afghan Whigs i The Twilight Singers, od ponad trzydziestu lat robi wciąż genialne płyty. To nie jest tak, że kiedyś na początku kariery zrobił jedną dobrą płytę, a późniejszych słucha się już bardziej z sympatii wywołanej przez nią. Jeśli mierzyć sukces ilością sprzedanych egzemplarzy albumów i pojemnością zapełnianych sal koncertowych, to osiągi Dulliego są naprawdę mizerne. Ale mimo, że nigdy tak naprawdę nie udało mu się wspiąć na rock and rollowy Parnas, to życzę tak długo utrzymującego się wysokiego poziomu wielu potężniejszym od niego tytanom. Kariera Dulliego to pod względem artystycznym kariera cholernie równa. Ale to nie znaczy, że nie ma w jego dyskografii albumów, które są mi szczególnie bliskie.

Jednym z nich jest niewątpliwie “Black Love“. Dlaczego? Właściwie to muszę otwarcie przyznać, że tak naprawdę nie wiem. Może to dlatego, że to płyta najbardziej z dzieł Dulliego kojarząca mi się z nawiedzającą Polskę ciemną zimą, bo w książeczce jest zdjęcie dziewczyny stojącej nocą na ośnieżonym dachu? A może to dlatego, że to jeden z najbardziej hard rockowych albumów Dulliego, gdzie przester w głosie wokalisty idealnie zlewa się z przesterem gitar i całą tą ścianą dźwięku zlepioną z perkusji, basu, organów hammonda, pianina i chórków? A może to sposób, w jaki Dulli wykrzykuje słowo “love” w epickim utworze “Bulletproof“. A może jest to coś zupełnie niewytłumaczalnego. Bo tak czasami, a nawet bardzo często, bywa w muzyce, że nie da się jej ująć w słowa. Ponieważ gdyby dało się muzykę ująć w słowa, to by się ją czytało, a nie słuchało jej.
Metallica – Reload

R-367442-1306610922.jpeg

Gimi fiu, gimi faj, gimi dabuczadizaj!

Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale gdy ktoś dorastał w Polsce w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych oraz był fanem jakiejkolwiek odmiany gitarowej muzyki, ten przynajmniej przez chwilę swojego życia uważał Metallikę za muzyczny wzorzec z Sevres. W każdym razie dla mnie przez dłuższy czas toporna rifferka Jamesa Hetfielda i spółki była instrukcją songwritingu. W odróżnieniu jednak od wielu moich rówieśników moim ulubionym albumem Mety był najprawdopodobniej najgorzej przez wszystkich oceniany krążek “Reload“. I chociaż już dawno jako muzyk uwolniłem się z okowów metallikowego podejścia do gitarowego rzemiosła, to “Reload” wciąż jest dla mnie albumem pod wieloma względami wzorcowym. Muzyka zawarta na tym krążku to szczytowe osiągnięcie ciężkiego, badassowego hard rocka. I może dlatego nikt tej płyty nie lubi, bo jest za ciężka dla fanów rocka, a za lekka dla fanów metalu. To jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję. Bo tak naprawdę totalnie nie rozumiem, jak można coś złego powiedzieć o tej płycie.

Oczywiście wypada, żebym uczciwie przyznał, że dostałem ten album na kasecie pod choinkę mając jakieś dziewięć czy dziesięć lat. I że katowałem go przez całe święta jedząc czekoladę i grając w “Kapitana Pazura“. I do dzisiaj wracam do tej płyty co roku w okolicach grudnia i to jest dla mnie prawdziwa świąteczna muzyka, a nie jakieś dzwoneczki i “Last Christmas“. Więc to wszystko może sprawiać, że jestem trochę nieobiektywny. W każdym razie “Reload” to siedemdziesiąt sześć minut walącego w werbel Larsa Ulricha i depczącego efekt wah-wah Kirka Hammetta. I każda sekunda tego albumu to dla mnie prawdziwa muzyczna uczta.
Marilyn Manson – Mechanical Animals

R-2292117-1377183014-4352.jpeg

Odkryłem Marilyna Mansona w okresie, w którym triumfy święciła jego pełna brudnych riffów, mroczna, gotycka płyta “Holy Wood (In the Shadow of the Valley of Death)“. Kiedy już zajechałem do reszty taśmę mojej kasety z tym albumem (i uzbierałem kolejne 20 złotych), postanowiłem wyruszyć na dalszą eksplorację uniwersum najsłynniejszego wówczas prowokatora. Naturalnie sięgnąłem więc po poprzedni album, zatytułowany “Mechanical Animals“. I jakież wszystko było inne na tym krążku. Zamiast ciężkich riffów – syntezatory, zamiast industrialowego łomotu – elektroniczna perkusja, zamiast gotyckiego mroku – blade kolory kojarzące się raczej z futurystycznym science fiction. Więc szukając czegoś podobnego do “Holy Wood”, dostałem coś zupełnie innego, a i tak byłem zachwycony. I to było niesamowite uczucie. Nie znałem wówczas nikogo, kto w moim małym wszechświecie kilkunastoletniego fana rocka i metalu potrafił zrobić coś tak nieszablonowego, niebanalnego i pełnego zwyczajnej przekory.

Choć opowiadający o poczuciu pustki i wypraniu z uczuć, “Mechanical Animals” wciąż pozostaje chyba najbardziej emocjonalnym albumem Mansona. Oraz najbardziej lirycznym i melodyjnym. Co spotkało się z krytyką wielu jego fanów, którzy oczekiwali od niego po prostu odpowiedniej ilości heavymetalowego zła. Dla mnie zaś łagodniejsze czy – jakby powiedzieli rockiści – bardziej komercyjne brzmienie tej płyty nigdy nie było problemem. Bo Manson bynajmniej nie przestał być na tym albumie mniej prowokacyjny i bardziej grzeczny. Wręcz przeciwnie. Tym albumem zantagonizował ostatnią grupę, której dotychczas jeszcze nie udało mu się wkurzyć: swoich fanów. I między innymi dzięki temu ten album zdobył moje serce. Do dzisiaj do niego wracam i nie obchodzi mnie to, że to w gruncie rzeczy taki bardziej heavy metalowy remakeThe Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from MarsDavida Bowiego. Czasami remake bywa lepszy od oryginału.
Red Hot Chilli Peppers – Californication

R-1266804-1461290216-7010.jpeg

Red Hoci to jest taki zespół, z którego niektórzy po prostu wyrastają. Tak przynajmniej było w moim wypadku. Dzisiaj, kiedy w radio leci “Under the Bridge“, “Give it Away” czy “Dani California“, nie zmieniam stacji. Ale też sam, z własnej inicjatywy RHCP sobie nie odpalam. A przecież, kiedy byłem dzieciakiem Red Hot Chilli Peppers byli synonimem fajności. Teledyski, w których Flea grał te swoje wirtuozerskie partie basu mając na sobie jakiś ekscentryczny ubiór czy strojąc do kamery głupkowate miny. Koncerty podczas których członkowie bandu biegali i skakali po scenie nie uważając za stosowne, by w ogóle założyć ubranie. Wszystko to było uosobieniem żywiołowości i wolności, która wydawała się atrakcyjna każdemu dojrzewającemu gimnazjaliście. A teraz już po całym tym zachwycie i fascynacji (jak zaznaczyłem wyżej: przynajmniej w moim wypadku) pozostało zaledwie wspomnienie.

Niemniej “Californication” pozostaje albumem ponadczasowym. Być może po prostu dlatego, że zespół odważnie wykroczył na tym albumie poza swoją niszę bezkompromisowej mieszanki funka z rockiem alternatywnym. Mówiąc “wykroczył”, nie mam na myśli, że w jakikolwiek sposób porzucił swoją tożsamość. Po prostu dokonał ekspansji, inkorporując do swojej muzyki bardziej radiowe brzmienia. Tym samym Red Hoci dokonali sztuki bardzo trudnej, prawie niemożliwej: stali się atrakcyjni dla niemal każdej publiczności w każdej grupie wiekowej pod każdą szerokością geograficzną, jednocześnie pozostając wiernymi swoim ideałom. Jedyny zespół, który także z powodzeniem dokonał takiego manewru, jaki przychodzi mi do głowy, to Aerosmith, które na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych podbiło serca zarówno swoich dawnych fanów, jak i nowej publiczności takimi radiowymi hitami, jak “Dude (Looks Like a Lady)” czy “Janie’s Got a Gun“.

Ale co chyba najbardziej zachwyca i decyduje o ponadczasowości “Californication”, to jego prostota. Najbardziej przecież pamiętamy z niej takie kawałki, jak “Around the World“, “The Other Side“, “Scar Tissue” czy numer tytułowy. A są to kompozycje niemalże minimalistyczne, zwłaszcza biorąc pod uwagę nieokiełznaną energię i szeroki wachlarz możliwości tworzących tę płytę muzyków.
Smashing Pumpkins – Machina/The Machines of God

R-378885-1523172435-1501.jpeg

Jak wiedzą niektórzy, mam w rękawie garść stwierdzeń, które czasem rzucam w towarzystwie ku powszechnemu zgorszeniu i zażenowaniu. Mówię na przykład, że nigdy nie przebrnąłem przez całość książkowego “Władcy Pierścieni” i od razu na twarzach rozmówców malują się z trudem skrywane konsternacja i oburzenie. Nie jest też tajemnicą, że twórczość Smashing Pumpkins dzieli się na wczesną (uważaną przez die hard fanów kwartetu z Chicago za klasyczną) i późną (uważaną za chujową). Więc część moich czytelników, nawet jeśli nie będzie zbulwersowana, to będzie szczerze zdziwiona tym, co zaraz powiem: “Machina/The Machines of God” (dla niewtejmniczonych album, który można uznać za początek twórczości “późnej”) podoba mi się o wiele bardziej, niż “Mellon Collie and the Infinite Sadness” (czyli chyba najwyżej oceniana płyta Rozjechanych Dyń).

“Machina/The Machines of God” to idealna mieszanka tych ciężkich, jak ołów riffów, gdzie wszystko przepuszczone jest przez fuzz i melodii, które instalują się w mózgu jak wirus i ciężko je usunąć. Serio, na tym albumie fuzz jest wszechobecny, jak deszcz w Wietnamie widzianym oczami Forresta Gumpa. Przez charakterystyczny przester przepuszczony jest dźwięk gitary, basu, perkusji, a czasem chyba nawet i wokalu. A jednocześnie w tym całym bucząco-brzęczącym bajzlu słuchacz nie ma problemu z uświadomieniem sobie, że lider zespołu, Billy Corgan to geniusz zapadających w pamięć melodii. Posunę się nawet do stwierdzenia, że gdyby nie jego charakterystyczny głos (którego barwa niektórym działa na nerwy) oraz częste i gęste starania, by ukryć te wpadające w ucho refreny pod grubą warstwą alternatywno-rockowego mułu, to znalazłby się w absolutnej czołówce światowego popu. Choć biorąc pod uwagę, że Corgan rozbija się po bulwarach Hollywood w automobilach typu Lamborghini, to w sumie trochę tak, jakby w niej był. I daj mu, Panie Boże, zdrowie!

Rivulets – Debridement

a4167995906_5

Granie rockowych riffów i solówek na gitarze elektrycznej jest naprawdę super. Ale tylko jeśli grasz z zespołem albo przynajmniej masz jakąś realną perspektywę, że zaczniesz z nim grać. Pierwszą gitarę elektryczną dostałem na zakończenie gimnazjum. Tłukłem na niej przez całe wakacje i dużą część pierwszej klasy liceum. Jarałem się strasznie. Niestety moje próby zakładania kolejnych zespołów ciągle spalały na panewce. Jeśli dobrze pamiętam, to gdzieś w drugiej klasie moja motywacja do grania na elektryku znacznie spadła, zwłaszcza, że moje wiosło strasznie się rozstrajało. Szybko więc przyłapałem się na tym, że gniję w moim pokoju z gitarą klasyczną, którą ukradłem kiedyś siostrze i nigdy nie oddałem, pisząc melancholijne, akustyczne piosenki. Taką muzykę przynajmniej można było grać samemu, nie odczuwając braku perkusisty czy basisty. Niestety wciąż nie było to do końca to. Nylonowe struny gitary klasycznej średnio się nadawały do takiego grania, przy każdym mocniejszym, bardziej emocjonalnym uderzeniu brzęcząc i przesterowując się. I tak sobie grałem i komponowałem myśląc, że może nie jest to totalne artystyczne spełnienie, ale lepsze to, niż nic.

I wtedy usłyszałem Rivulets. Pod tym hasłem ukrywa się amerykański muzyk Nathan Amundson. Czyli gość grający na gitarze i śpiewający w jakimś pustym pomieszczeniu, w którym dźwięk odbija się od ścian w całkowicie niekontrolowany sposób. Słychać szumy, pogłos, brzęczenie strun, ślizganie się palców po gryfie. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, czym jest gatunek zwany lo-fi, więc to było dla mnie objawienie. To tak można grać i być fajnym? Nie przejmując się brakiem odpowiedniego sprzętu czy profesjonalnego studia? Okazało się, że tak. “Debridement” było nagrywane w jakimś opuszczonym kościele, a pojawiająca się z rzadka szczątkowa sekcja rytmiczna brzmi, jakby ktoś walił w puste pudła. Dźwięki tła zostały uznane nie za przeszkodę, lecz za zaletę. Mój świat zatrząsł się w posadach, a umysł otworzył na nowe możliwości.

Ale na uroku amatorszczyzny fenomen tej płyty się nie kończy. “Debridement” to przede wszystkim zbiór melancholijnych, czasem niepokojących, czasem kojących, a zawsze pięknych melodii. Doskonały soundtrack do jesiennej mgły i szarówki. Więc przełom listopada i grudnia będzie dobrym momentem, by sprawdzić ten album.
The Twilight Singers – She Loves You

R-1086965-1191044898.jpeg

Ten album był moją bramą do muzycznego świata Grega Dulliego. Co ciekawe, jest to krążek zawierający wyłącznie covery. Oczywiście, gdy słuchałem go po raz pierwszy, jeszcze o tym nie wiedziałem, nie znając – oprócz “Summertime” – żadnego z oryginalnych wykonań tych utworów. I nawet nie domyślałem się, że są to utwory tak różnych artystów, jak Björk czy Mary J. Blige. “She Loves You” brzmi tak spójnie, że nieświadomy słuchacz ma wrażenie, że wszystkie numery napisała jedna osoba. I w pewnym sensie, tak właśnie było. Bo jedną z rzeczy, które Dulli opanował w stopniu mistrzowskim, jest branie cudzych utworów i przetwarzanie ich w ten sposób, że brzmią, jakby to on je skomponował.

Choć to porównanie może się niektórym wydać nieco przyziemne, jak na ładunek emocji, jakie niesie muzyka The Twilight Singers, to z braku lepszego pomysłu napiszę jednak, że “She Loves You” przypomina doskonale urządzone mieszkanie. Choć poszczególne meble są w różnych kolorach i odległych stylach, wszystko tu do siebie pasuje. Jak w perfekcyjnie doprawionej potrawie, nie przesolonej, ale też nie mdłej. Greg Dulli to taki muzyczny szef kuchni i myślę, że za to akurat porównanie by się nie obraził. Choć jest to kolejna metafora wynikająca z braku pomysłu na coś lepszego.

W każdym razie najdoskonalszym chyba przykładem tych wysmakowanych proporcji jest utwór “Black is the Color of My True Love’s Hair“. Perfekcyjna jest tutaj równowaga między czystością i brudem, między melodią a fałszem. Idealne jest tempo, w jakim w tej piosence rośnie napięcie. Przy czym nie czuć tutaj wyrachowania czy kalkulacji – to jest utwór, który trwając wywołuje ciarki, a gdy już wybrzmi ostatni dźwięk, pozostawia słuchacza oniemiałego.

Mam wrażenie, że im dłużej piszę o tym albumie, tym bardziej popadam w pretensjonalną śmieszność. Więc może po prostu posłuchajcie tego krążka, a ja już na jego temat zamilknę?
dEUS – Pocket Revolution

DEUSPocketRevolution

Macie tak czasami, że widząc okładkę płyty, podoba Wam się ona tak bardzo, że chcecie koniecznie posłuchać, jaka muzyka kryje się za tym obrazkiem, a gdy już ją przesłuchacie, to w związku w wysokimi oczekiwaniami zbudowanymi przez stronę wizualną, strona dźwiękowa okazuje się być rozczarowaniem? No, więc w przypadku albumu “Pocket Revolution” belgijskiej grupy dEUS o żadnym rozczarowaniu nie ma mowy. Muzyka na tym krążku jest dokładnie taka, jakiej się można spodziewać po tej dziwacznej, tajemniczej okładce.

Sercem muzyki zaprezentowanej na “Kieszonkowej rewolucji” jest dosyć prosty indie rock. Taki indie rock, który nie jest zrobiony przez gości z Londynu, Nowego Jorku czy Los Angeles, ale przez grupkę hipsterów z Antwerpii, czyli jest to indie rock o takim trochę kontynentalno-europejskim zabarwieniu. Przy czym muzycy dEUS obudowali te proste (a jednocześnie genialnie napisane) rock and rollowe numery tyloma warstwami gitarowych efektów i ścian dźwięków, smyków i syntezatorów, że stworzyli coś o absolutnie niepowtarzalnym klimacie. Jest tu i science fiction, i romantyczna miłość, i podróże kosmiczne, i dekadencki smutek.

Aranże na “Pocket Revolution” są tak niesamowite, że nawet siedmiominutowe numery nie nudzą, mimo że przez cały utwór muzycy grają w kółko te same cztery akordy. Ale z drugiej strony nie ma się co dziwić. W końcu ten album nagrał Bóg.
Katie Melua – Piece By Piece

R-533858-1142940130.jpeg

Co sprawia, że ten album jest dla mnie wyjątkowy? Oczywiście poza faktem, że – przynajmniej w moim wyobrażeniu – idealnie uchwycił grzeczną, ale nie nudną i uroczą, lecz nie przesłodzoną osobowość pochodzącej z Gruzji brytyjskiej wokalistki?

Płyta “Piece By Piece” jest jak skrojony na miarę popowy garnitur. Od chwytliwego songwritingu, poprzez zrobione z wyczuciem aranże, aż po coś tak głupiego, jak długość trwania całości. Nie żartuję. Ta płyta trwa 45 minut. Tyle ile większość z nas – bądźmy szczerzy – jest w stanie utrzymać koncentrację. I taki jest cały ten krążek, idealnie wyważony, nie za dużo, nie za mało. W sam raz. Przy czym – i tutaj zarówno artystce, jak i producentom płyty udało się dokonać prawdziwej sztuki – wyważenie i umiar nie oznaczają bynajmniej nijakości i mdłego nudziarstwa.

Przynajmniej część z Was widziała przynajmniej raz film “Rocky IV“, w którym Sylvester Stallone stacza bokserski pojedynek z reprezentującym Związek Radziecki Iwanem Drago. Film bez ogródek przedstawia starcie, jako walkę nie tylko dwóch sportowców, ale także dwóch metod treningu. Podczas gdy Rocky Balboa prezentuje organiczną prostotę i biega z kłodą drewna na plecach przez śnieżne zaspy, Iwan Drago trenuje w zamkniętych pomieszczeniach, na bieżniach, podłączony do urządzeń mierzących jego wydajność i jest nieustannie obserwowany przez jajogłowych naukowców, próbujących zoptymalizować siłę i kondycję sowieckiego pięściarza.

Poddając rzecz suchej analizie, można by stwierdzić, że płyta Katie Meluy jest – jak Iwan Drago – produktem laboratoryjnej, zimnej kalkulacji. Ale słuchając “Piece By Piece”, odbiorca wie, że ten album jest jednak bardziej jak Rocky Balboa. Bo ma osobowość, której nie można się oprzeć. I serce, którego często brak popowym muzakom, skomponowanym tak, by nie być niczym więcej, niż tylko muzyką tła.

Kings of Leon – Only By The Night

R-1471516-1488774335-7303.jpeg

Nienawidziłem Kings of Leon całym swoim jestestwem. Wkurzał mnie ich wizerunek pajaców z totalnie debilnymi fryzurami i ciągłe piłowanie japy przez wokalistę. Aż pewnego dnia zobaczyłem na już chyba zapomnianym dzisiaj portalu Last.fm, że można przedpremierowo za darmo przesłuchać nowego albumu grupy z Tennessee. I nie wiem, co mnie podkusiło, ale kliknąłem przycisk play.

I od pierwszej piosenki mój hejt zmienił się w zachwyt. Bardziej stonowany i melodyjny, a przede wszystkim o wiele bardziej melancholijny, niż poprzednie płyty, album “Only By The Night” mocniej trafił w mój gust i był chyba idealnie dostrojony do mojego ówczesnego stanu emocjonalnego. O sile tego krążka świadczy fakt, że skłonił mnie do sięgnięcia po wcześniejsze dokonania kapeli z Nashville i docenienie ich.

Kurczę, coś szczególnego musi być w tej płycie, skoro zmieniła ona Kings Of Leon z cenionego przez krytyków i garstkę wiernych fanów indie rockowego składu w stadionowego giganta. To niesamowite, że po prawie dziesięciu latach całkiem niezłego funkcjonowania w niszowej alternatywie, bracia Followill nagle przebili się do najbardziej mainstreamowego z mainstreamów i już w nim pozostali. Część z Was pewnie powie, że to dzięki zmianie bezkompromisowego brzmienia na bardziej radiowe. Ale ja sądzę, że jest w tym coś więcej.

***

No i to by było na tyle. Trochę zaszalałem z ilością płyt i muszę przyznać, że skompilowanie tej listy to faktycznie było całkiem ambitne wyzwanie. Napisanie – choćby zaledwie kilku akapitów – o każdym z tych albumów okazało się wymagać całkiem sporego wysiłku. A i tak mogłoby być tych albumów znacznie więcej, bo nie znalazł się tutaj żaden album Deep Purple (od którego zacząłem swoją przygodę z hard rockiem); nie ma też AC/DC, których dyptyk “Highway To Hell“/”Back In Black” jest jedną z najdoskonalszych dzieł w historii rock and rolla; nie znajdziecie też ani Rollins Band, ani Rage Against The Machine, którymi kiedyś okrutnie się jarałem i które pozostają integralną częścią mojej tożsamości; nie ma Radiohead, nie ma Lenny’ego Kravitza, nie ma Czesława Niemena, nie ma Motörhead czy Nicka Cave’a i wielu, wielu innych. Ale to nie dlatego, że ci artyści mieli na mnie mniejszy wpływ, niż ci, którzy znaleźli się na powyższej liście.

Wygląda na to, że podążałem po prostu za zasadą, że te albumy muszą być ważne jako albumy. Jako pewna skończona całość, grupa piosenek, utworów, które działają razem. Więc nie umieściłem tutaj płyt, na których znajduje się jeden czy dwa wybitne utwory albo jakiegoś przypadkowego krążka artysty, którego akurat cenię za całokształt twórczości dość równomiernie rozłożony na całą dyskografię.

Na pewno też o czymś – jak to zwykle bywa – zapomniałem. Także nie podchodźcie do tej listy zbyt poważnie, bo ostatecznie to tylko zabawa.

 

Motörhead – Under Cöver. Czyli o tym, jak rynek muzyczny zmienił się mniej, niż byśmy sobie tego życzyli

Teoretycznie muzyki powinno się słuchać dla samej muzyki. Nie oszukujmy się jednak, towarzysząca jej otoczka najczęściej ma wpływ na jej odbiór. To jak artysta prezentuje się na scenie ma wpływ na to jak postrzegamy samą muzykę, nawet jeśli mówimy o konkursie chopinowskim. Znajomość okoliczności towarzyszących powstaniu jakiegoś utworu może diametralnie zmienić naszą jego interpretację. Niestety tak było w moim przypadku, kiedy sięgnąłem po “Under Cöver” Motörhead. I zamierzam pewne fakty związane z tym wydawnictwem wyjawić. Więc jeśli nie chcecie ryzykować utraty radości ze słuchania tego albumu, nie czytajcie dalej tego tekstu.

Motörhead_Under_Cover_album_cover

Jak sama nazwa wskazuje, na nowym albumie Motörhead znalazły się same covery. Utwory z repertuarów innych wykonawców sprawdzają się w ich interpretacji bardzo różnie. Z jednej strony kowerowanie thrashowego “WhiplashMetalliki przez zespół, który zapoczątkował thrash, to pewniak i samograj, a w śpiewanym przez Lemmy’ego “God Save The Queen” jest jeszcze więcej bezczelności i obrazoburczości, niż w wersji Sex Pistols. Z drugiej strony w “Breaking the LawJudas Priest czy “Cat Scratch FeverTeda Nugenta panowie grają równo i w ogóle, ale Motörhead nie wnosi do tych piosenek jakiejś szczególnej świeżości. Ale nawet jeśli zespół wykonuje utwór innego artysty w sposób nieszczególnie nowatorski, to fajnie jest tego posłuchać, jeśli czuć, że muzycy dobrze się bawią grając go. I tak mogłoby być i w przypadku tego albumu. Tylko, że słuchając “Under Cöver” nie czuć funu z grania i charakterystycznego dla Motörhead apetytu na życie. Czuć za to charakterystyczną dla przemysłu płytowego chciwość.

Bo nie oszukujmy się, nowy album Motorhead to klasyczny przykład robienia przez biznesmenów w garniturach hajsu na śmierci lidera jednego z najsłynniejszych rock and rollowych zespołów świata. I choć nie jest to zjawisko nowe, ten przypadek wyróżnia się wyjątkową perfidią. Dodatkowo album ten jest świadectwem, że w ostatnich dekadach rynek muzyczny nie zmienił się za bardzo na lepsze, wszak Internet miał zdemokratyzować stosunki między konsumentami muzyki, a jej twórcami. Tymczasem okazuje się, że wciąż silniejsi i bogatsi mogą oszukiwać fanów, sprzedając im starego, odgrzewanego kotleta, zawiniętego w nową, błyszczącą folię aluminiową. I to wszystko niestety trochę mi psuje odbiór czysto muzycznej strony płyty.

Trzeba przyznać, że wydanie po śmierci lidera Motörhead, Lemmy’ego Kilmistera, albumu z coverami jest posunięciem dość przebiegłym. Wytwórni płytowej udało się stworzyć wrażenie, że albo jest to album przygotowywany przez zespół w ostatnim czasie, tylko lider zespołu zmarł, zanim płyta została wydana, albo jest to zbiór wcześniej niepublikowanych piosenek. Nie jest to jakiś tam ordynarny “The Best of Motörhead. Smutno ci, że twój idol umarł? Upamiętnij go kupnem składanki najlepszych przebojów i wysoką premią świąteczną dla zarządu wytwórni płytowej”. Tylko, że “Under Cöver” nie był przygotowywany przez Motörhead, a przez korporacyjnych urzędników. I wcale nie zawiera wcześniej niepublikowanego materiału. Na jedenaście piosenek, zaledwie dwie (“HeroesDavida Bowiego i “Rockaway Beach” Ramonesów) nie ukazały się nigdy na żadnym oficjalnym wydawnictwie. W dodatku co najmniej jeden z numerów (mam na myśli “Hellraiser“) był całkiem dużym hitem i jest chyba znany nawet mniej zagorzałym fanom Motörhead, a inny (“Sympathy For The Devil“) jest z kolei utworem z… poprzedniego albumu grupy.

Dlaczego tak mnie to denerwuje? Z dwóch powodów.

Po pierwsze dlatego, że wydaje mi się to rozmienianiem na drobne dziedzictwa artysty, który wsławił się tym, że nigdy się nie sprzedał. Autentyczność w muzyce rockowej jednak odgrywa, cóż, sporą rolę. A Lemmy Kilmister był najlepszym przykładem rzeczywistej realizacji etosu rock and rollowca. I nie chodzi mi tylko o to, że tuż przed swoją śmiercią, mimo siedemdziesiątki na karku, nadal jakby nigdy nic popijał Jacka Danielsa i palił czerwone Marlboro. Chodzi także o to, że mimo, że w ostatnich dekadach Motörhead stało się marką umieszczaną nie tylko na t-shirtach i kubkach, ale i na butelkach wina i wibratorach (sic!), co z pewnością owocowało milionowymi przychodami, Lemmy nadal mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu, a zespół, mimo, że pewnie mógłby żyć wyłącznie z tantiem, regularnie wydawał nowe płyty i ruszał w trasy. To był przykład artysty, który nigdy nie zniżył się do chamskiego odcinania kupnów od dawnej chwały, ponieważ kochał to, co robił i robił to, ponieważ to kochał, a nie ponieważ potrzebował kupić nowe Lamborghini. A to, że teraz Lemmy nie żyje i Motörhead nie wyda kolejnej płyty, to przecież jeszcze nie znaczy, że wytwórnia ma w tym roku zarobić mniej złotych monet.

Po drugie wkurza mnie to dlatego, że ten album jest zbiorem piosenek, który byłby całkiem miłą i przyjemną playlistą na Spotify. Ale fakt, że ktoś zrobił z tego płytę, sprzedaje ją w formie fizycznej (w polskich sklepach internetowych można płytę kupić już od 68,06 PLN, słownie sześćdziesięciu ośmiu złotych sześciu groszy!) i zbija na wiernych fanach grube pieniądze psuje sporą część funu ze słuchania muzyki. Jest 2017 rok! Teoretycznie w erze internetu i streamingu fani muzyki nie muszą już działać pod dyktando przemysłu płytowego. Mogą wybrać dwie niepublikowane wcześniej piosenki Motörhead na iTunes, zapłacić za nie w sumie dwa dolary, a resztę forsy przeznaczyć na – nie wiem – np. na płytę jakiegoś mało znanego startującego zespołu…? Niestety, rzeczywistość jest inna, internet wcale nie zdemokratyzował rynku muzycznego. Showbiznesem cały czas rządzą panowie w drogich garniturach palący śmierdzące cygara, którzy dopóki będą mogli wcisnąć ludziom odgrzewanego kotleta za grube pieniądze, będą to robić. Nie będą ryzykować inwestując w młodych nieznanych artystów, kiedy – żerując na autentycznym uwielbieniu fanów, które samo w sobie nie jest przecież złe – mogą wycisnąć starego dobrego Lemmy’ego, jak cytrynę. Bo jeśli myślicie, że kupując płytę Motörhead, wspieracie materialnie Motörhead, to się mylicie – głównym beneficjentem nadal są ludzie, którzy jedynie pośredniczą w wymianie dóbr między muzykiem a słuchaczem. Czyli jak za starych, niekoniecznie dobrych czasów.

Queens of the Stone Age – Villains

Uczciwie z mojej strony będzie na samym wstępie oświadczyć, że uważam, że Queens of the Stone Age to najbardziej innowacyjny zespół hard rockowy od czasów Black Sabbath. Ilekroć ktoś mi mówi “stary, kiedyś to był rock and roll, teraz to nawet jeśli coś jest dobre, to jest wtórne”, odpowiadam: “słyszałeś QOTSA”? Można ich nie lubić, ale trudno dyskutować z tym, że jest to zespół, który a) wprowadził nową jakość b) tworzy muzykę rozpoznawalną na pierwszy rzut ucha c) posiada wiarygodność potrzebną, by zostać zaakceptowanym jako wystarczająco badassowy.

Villains_cover_artwork

Co ciekawe, to ostatnie udaje im się, mimo że QOTSA niezbyt epatują charakterystycznym dla hard rockowych napinaczy maczyzmem. Mam na myśli to, że lider i główny architekt brzmienia zespołu Josh Homme nigdy nie wydarł japy w żaden sposób, jak to czynią często Dave Grohl czy Steven Tyler, nie wspominając nawet śpiewaków z kręgów bardziej heavy metalowych, niż Foo Fighters czy Aerosmith. Ba, Homme dość często śpiewa falsetem. I jakoś nikt mu nie powie, że jest pizdą. Może to mieć coś wspólnego z faktem, że wokalista QOTSA ma jakieś trzy metry wzrostu i jest w stanie przydzwonić ci w zęby tak, że polecisz stąd do Palm Desert. Nawet jeśli powiedziałeś to w internecie. Odarcie muzyki Queens of the Stone Age z otoczki napinania muskułów i udowadniania, kto ma dłuższego penisa i w związku z tym jest bardzie trve jest zabiegiem celowym. Zadeklarowanym już na samym wstępie poprzez nazwę zespołu. Jak powiedział sam Homme: “The Kings of the Stone Age wear armor and have axes and wrestle. The Queens of the Stone Age hang out with the Kings of the Stone Age’s girlfriends when they wrestle… Rock should be heavy enough for the boys and sweet enough for the girls. That way everyone’s happy and it’s more of a party”.

Nie sposób nie zauważyć, że muzyka QOTSA zaczyna być coraz bardziej “sweet” i coraz mniej “heavy”. Moim zdaniem trend ten zauważalny jest nie – jak sądzi wielu – od albumu “…Like Clockwork” z 2013 r., ale mniej więcej od czasów “Era Vulgaris” z roku 2007. Wtedy to właśnie pełne brudnego pustynnego piachu, grane na obniżonych strojach riffy z ery “Songs for the Deaf” ustąpiły szklistemu brzmieniu z dużą ilością pogłosu ery “Ery Vulgaris” (sic!), z jakim mieliśmy do czynienia nie tylko na albumach Queensów, ale także w innych projektach Josha, czy to w Them Crooked Vultures czy na ostatniej płycie Iggy’ego Popa (w obydwu projektach po kilku nutach można zauważyć, że Homme miał znacznie większy wpływ na efekt ostateczny, niż pozostali muzycy). Lider Queens of the Stone Age coraz mniej pragnie być Tonym Iommi, a coraz bardziej chce być Davidem Bowie.

O ile jednak wcześniej – nawet na “…Like Clockwork” – był to Bowie ze sporą domieszką wysokooktanowego doom metalowego paliwa, o tyle na “Villains” nie ma nic, co można by podciągnąć pod prężenie muskułów. Co pokazuje, że Homme nie musi już niczego udowadniać, bo w sumie to nigdy nie musiał. Poziom głośności i ciężar riffów skacze tutaj najwyżej do poziomu garażowego rock and rolla spod znaku Eagles of Death Metal. Nawet w najszybszych i najostrzejszych, utrzymanych mocno w stylu znanym z “Ery Vulgaris” piosenkach, jakimi są “Head Like a Haunted House” czy “The Evil Has Landed” (w którym Homme ukradł groove z mojego kawałka, ale lepiej nie będę mu tego wypominał, bo przyjedzie i mnie zbije). Dlatego też fani, którzy liczą na mocne ciosy w twarz w stylu “A Song for the Dead” czy “Feel Good Hit of the Summer” będą zapewne rozczarowani tą płytą. Ale fakt, że QOTSA nagrali płytę zdecydowanie mniej hałaśliwą, mniej przesterowaną i mniej heavymetalową, to jeszcze nie znaczy, że jest to album, który możecie puścić swojej babci. Wciąż Homme i spółka epatują tą samą, co zawsze psychodelią, tą samą mantrową monotonią, które zdefiniowały ich styl na debiutanckim albumie.

“Villains” zawiera o wiele mniej chwytliwych, łatwo zapamiętywalnych numerów, niż “…Like Clockwork”. Nie wspominając już o takich samograjach jak “The Lost Art of Keeping a Secret“, “Monsters in the Parasol“, “Make It wit Chu” czy o przebojowym el dorado, jakim była cała płyta “Songs for the Deaf”. Ale za to chyba nigdy wcześniej na żadnym albumie QOTSA nie było tyle melodii: zamykający album numer “Villains of Circumstance”; “Fortress”, które mogłoby być równie dobrze napisane przez Grega Dulli’ego; czy mój faworyt “Un-Reborn Again” (posłuchajcie tych dęciaków i tego “tu tu ru tu tu”, no kurde!) to tylko najbardziej skrajne przypadki.

Gdzieś w jakimś wywiadzie Homme powiedział, że na “Villains” kontynuuje kierunek z poprzedniej płyty, jednak będzie ona o wiele mniej smutna i depresyjna, niż “…Like Clockwork”. Stąd pewnie obecność bardziej tanecznych kawałków, takich jak singlowe “The Way You Used to Do”, czy obecność motywów funkowych, czy synthpopowych. Jak w otwierającym płytę “Feet Don’t Fail Me”, które choć zaczyna się trochę, jak “The Thing That Should Not Be” Metalliki, by po chwili, zamiast ciężkim jak pociąg pancerny riffom, ustąpić syntezatorom i skocznemu basowi. Muszę powiedzieć, że o ile nie dodawałem żadnych sensacyjnych wykrzykników przy słowach “funkowy” i “synthpopowy” (przecież staram się od początku tego tekstu udowodnić, że Homme nie ma absolutnie żadnego problemu z robieniem kolejnych stylistycznych wolt), to słowo “skoczny” brzmi w tekście o Queens of the Stone Age trochę… nietypowo. Ale co robić, kiedy nie potrafię znaleźć lepszego słowa. Zresztą skoczność ta jest też chyba trochę ironiczna, jak cała twórczość QOTSA, w której nigdy nie wiadomo, czy oni tak na poważnie, czy to tylko konwencja.

Przez to, że nie potrafię odróżnić, kiedy w muzyce ekipy Josha kończy się żart, a zaczyna się poważka, trudno mi jest powiedzieć cokolwiek o tekstach z “Villains”. Bo i tu, tak jak w przypadku innych artystów zmieniających ciągle maski i skaczących z konwencji na konwencję, trudno stwierdzić, czy to ironia, czy szczerość. Niemniej można przecież, olewając intencje autora, zawsze interpretować je po swojemu. Tak robię z Nickiem Cavem, tak mogę też robić z Homme. I tak jak pozwalałem sobie rozumieć dosłownie słowa “if life is but a dream, then wake me up” z otwierającego poprzednią płytę “Keep Your Eyes Peeled”, bo wokalista miał wtedy problemy ze zdrowiem i dragami, tak teraz pozwolę sobie uznać, że “The Way You Used to Do” jest po prostu love songiem. No, bo skoro już wyszedł z depresji?

Najnowszy krążek Queens of the Stone Age nie jest dziełem wybitnym. Niektóre numery wymagają czasu, by je docenić, inne pewnie zostaną zapomniane. Być może ta płyta jest jedną z tych, których z początku fajnie się słucha, a potem się nudzą. Zresztą muzyka Queens of the Stone Age ryje mój mózg na tyle, że jestem w stanie słuchać ich tylko przez pewien czas, potem jednak muszę zrobić przerwę. Czy do niej po tej przerwie wrócę? Na razie nie jestem w stanie powiedzieć.

Co mi się podoba w tej płycie to właśnie ten bezkompromisowy kierunek obrany przez Homme. Ta obojętność na ewentualne oczekiwania fanów, krytyków czy kogokolwiek, dająca realną wolność twórczą. Bo mam wrażenie, że wielu artystów jest w swej kreatywnej swobodzie ograniczana nie przez krwiopijcze wytwórnie płytowe czy skomercjalizowaną scenę, ale właśnie przez siebie samych i swoją własną potrzebę bycia akceptowanym. A jak się ma trzy metry wzrostu, to nie trzeba zabiegać o akceptację u rówieśników. Choć pewnie wielu trzymetrowców i tak to robi, prężąc muskuły i udowadniając, kto ma dłuższego penisa. Ale nie Josh Homme. On ma to w dupie. W sensie, ma w dupie oczekiwania wobec siebie i swojej muzyki. I bardzo dobrze.