Najfajniejsze albumy 2020 roku
Na początek zaznaczę tylko, że kolejność albumów jest chronologiczna. A teraz już, bez zbędnych ceregieli, przejdźmy do rzeczy.
Major Kong – Off The Scale

Gdzieś wyczytałem – i wydaje mi się, że była to wypowiedź samego zespołu – że “Major Kong łączy w swojej muzyce miłość do ciężkich riffów i filmów science fiction”, a ich tegoroczna, czwarta już płyta, jest tego najdobitniejszym przykładem. Bo na “Off The Scale” instrumentalne trio z Lublina odkręciło potencjometry riffów i science fiction na maksa, tworząc idealny wprost soundtrack do roku 2020.
Riffy na najnowszym krążku Major Kong swoją topornością wyprzedzają Queens Of The Stone Age o lata świetlne, a kompozycje są tak robotyczne, że ma się chwilami wrażenie, że to pierwsza płyta, którą cyborgi nagrały po tym jak dokonały nuklearnej zagłady ludzkości.
Ale bynajmniej nie spodziewajcie się po tym albumie, że brzmi jak jakiś industrial czy synthwave. Major Kong wciąż zdecydowanie bliżej jest do Black Sabbath, niż do Rammsteina czy Perturbatora. Mimo maszynowości riffów brzmienie “Off The Scale” jest bardzo… organiczne (tak!).
Brzmienie płyty to na pewno w jakiejś części zasługa jej realizatora i producenta, Haldora Grunberga. Haldor Grunberg maczał palce chyba we wszystkich moich ulubionych krążkach z okolic stoner-doomowych, jakie wyszły w ostatnich latach. Że wymienię choćby “III” Weedpeckera czy “Reign Of The Orion” zespołu Spaceslug.
Także jeśli szukacie jakiejś porządnie ryjącej czaszkę muzyki na te dystopijne czasy, to już nie szukajcie. Znaleźliście bowiem “Off The Scale”.
Tame Impala – The Slow Rush

W Tame Impala zawsze podobało mi się to, że brzmi jednocześnie świeżo i nowocześnie, a zarazem organicznie i odlschoolowo. A przynajmniej dwie pierwsze płyty brzmiały tak, jakby nagrał je upalony ziołem i LSD zespół, gdzieś w jakimś kalifornijskim garażu w latach sześćdziesiątych. Co było szczególnie imponujące, biorąc pod uwagę, że każdą ścieżkę i każdy instrument nagrywała jedna osoba – kompozytor i producent Kevin Parker. Jednocześnie brzmiało to zupełnie inaczej, niż wszystkie te zespoły z lat sześćdziesiątych. To nie był żaden epigon psychodelicznego rocka, żadna vintage’owa nostalgia. Tame Impala brzmiała – można powiedzieć – niepodobnie do niczego.
A potem pod szyldem Tame Imapala ukazała się trzecia płyta zatytułowana “Currents“. Była ona ze strony Kevina Parkera niepozostawiającą żadnych wątpliwości deklaracją o zmianie stylistyki. Australijczyk schował gitary do szafy i zwrócił się ku elektronice. I stworzył kolejną dobrą płytę, ale to już nie było to. Na “Currents” zabrakło – jak dla mnie – groove’u. Zabrakło tej organiczności, która wyróżniała Tame Impala spośród innych mainstreamowych artystów. “Widać jest to cena, którą Kevin Parker musi zapłacić, by uniknąć zaszufladkowania i nie zacząć zjadać własnego ogona” – pomyślałem i pogodziłem się z faktem, że kolejne płyty Tame Impala już nie będą dla mnie.
Wobec powyższego tym bardziej ucieszyło mnie to, co usłyszałem na “The Slow Rush“. Albowiem Parkerowi udało się tutaj pożenić te dwa pozornie sprzeczne elementy. Bo tegoroczną płytę Tame Impala z jednej strony naprawdę trudno nazwać rockową, a z drugiej – brzmi bardzo naturalnie i organicznie!
“The Slow Rush” przywołuje na myśl elektronikę z przełomu wieków – pamiętacie te trochę nierówno posklejane, trzeszczące sample w utworach Moby’ego czy Fatboy Slima? Jak dla mnie ma to wszystko dużo więcej ciepła, niż ten sterylny, wyrównany do metronomu i idealnie nastrojony współczesny pop. Jednocześnie – no, właśnie – to nie jest żadne odtwórstwo, bo Parker wciąż zachowuje ten pierwiastek, który sprawia, że jest artystą współczesnym i aktualnym.
Jeśli “Off The Scale” Major Kong to soundtrack do 2020 roku, to “The Slow Rush” jest ścieżką dźwiękową do historii alternatywnej – tej wersji 2020 roku bez pandemii i pożarów w Australii.
Ozzy Osbourne – Ordinary Man

Truizmem jest, że Black Sabbath zrewolucjonizowało muzykę, wywróciło schematy do góry nogami i stworzyło coś zupełnie wyjątkowego. Po opuszczeniu swojego macierzystego zespołu, Ozzy Osbourne już bardziej podążał za trendami, niż je wyznaczał. Zresztą to samo można powiedzieć o Black Sabbath bez Ozzy’ego. Czterdzieści lat kariery Księcia Ciemności zaowocowało paroma fajnymi numerami. Wychowało się na tym całe pokolenie fanów. Ale ja się do tego nigdy nie mogłem przekonać.
Tegoroczny album Ozzy’ego również idzie z duchem czasu. Bo co może być większym świadectwem podążania za modą, niż featuringi ze święcącym obecnie wszelkie możliwe tryumfy raperem Post Malonem (Postem Malonem?)? Brzmieniowo ten album także podążą za trendami – słychać od razu, że to jest płyta wyprodukowana w 2020 roku.
A jednak jest tutaj też sporo elementów, które z dzisiejszej perspektywy możemy już nazwać klasycznymi. Sekcję rytmiczną na płycie tworzą Chad Smith i Duff McKagan, a jako goście pojawiają się Slash czy Elton John. Są też elementy przywołujące na myśl estetykę, w której Ozzy poruszał się w glamowych latach osiemdziesiątych. To wszystko sprawia, że ten album jest naprawdę fajnym połączeniem starego z nowym. I to jest siłą tej płyty.
Ponadto jest na tym krążku mnóstwo świetnie napisanych, zaaranżowanych i wykonanych piosenek. Zarówno rock and rollowych petard, z soczystymi riffami i zrywającymi kaszkiety z głów solówkami, jak i lirycznych ballad, w których Książę Ciemności czuje się znacznie lepiej, niż gotów byłby przyznać. Ballad opowiadających o tym, co tak naprawdę sprawia, że zawsze lubiłem Ozzy’ego. O tym, że jest tak naprawdę zwykłym człowiekiem. Nie do końca ogarniającym życie, gnębionym w szkole, prostym chłopakiem z Birmingham, któremu te wszystkie rzeczy – Black Sabbath, sława, góry koksu i mrowiska mrówek – po prostu się przydarzyły. Jakoś tak wyszło.
SLIFT – UMMON

Zespół SLIFT poznałem, dzięki poleconemu mi przez kolegę, koncertowi w radiu KEXP. Pod jutubowym wideo z tego koncertu ktoś zostawił komentarz o treści:
sound guy: how much reverb do you want on your vocals?
indie musician: yes.
I ten komentarz doskonale podsumowuje muzykę SLIFT. To jest po prostu niczym nieskrępowana, psychodeliczna, space rockowa orgia, w której wszystkie potencjometry są rozkręcone na maksa. “UMMON” to trzecia już w dorobku francuskiego trio płyta, na której swoją formułę doprowadzili do doskonałości. Tak więc pogłosy pogłosują, dileje dilejują, fejzery się fejzerują, a przestery się sprzęgają. Na “UMMON” jest zbyt dużo echa, żeby znalazło się miejsce na kompromis.
Oczywiście w tym szaleństwie jest metoda, a panowie ze SLIFT w pełni kontrolują ten pozorny chaos i jest oczywiste, że nie zamierzają przy tym brać jeńców. “UMMON” to jedna z tych płyt, która pasuje do 2020 roku jak ulał. Jest tak samo dziwna, surrealistyczna, nieprzewidywalna, absurdalna i psychodeliczna. Ale z tego kosmicznego chaosu wyłaniają się też co i raz paradoksalne momenty spokoju, wytchnienia i piękna.
Deap Lips – Deap Lips

Deap Lips to supergrupa powstała z połączenia dwóch zespołów będących całkowitymi przeciwieństwami – kalifornijskiego duetu Deap Vally i pochodzącego z Oklahomy zespołu The Flaming Lips. Deap Vally to prosty indie rock rozpisany tylko na wokal, gitarę i perkusję. Pełna surowych riffów muzyka kalifornijskiego duetu przywołuje na myśl mieszankę Yeah Yeah Yeahs z Royal Blood. Natomiast The Flaming Lips to weterani bombastycznej psychodeli – ich piosenki charakteryzują się bogatymi aranżami, pełnymi wielowarstwowych partii smyczkowych czy synthów. Z tej wybuchowej mieszanki mogło powstać tylko coś dziwnego.
Wybaczcie, ale będę się trzymał motywu “soundtracku do roku 2020” jak pijany płotu. Bo “Deap Lips” to płyta, która – mimo, że z pewnością powstała przed wybuchem pandemii i jest efektem współpracy wielu osób – brzmi, jakby została nagrana przez kogoś przebywającego na kwarantannie. Wrażenie to wywołuje zastosowane instrumentarium – syntezator, elektroniczna perkusja czy gitara akustyczna brzmią, jakby ktoś po prostu znalazł je na strychu czy w garażu. Po za tym konstrukcja i kształt kompozycji są tak bezkompromisowe, że wyobrażam sobie, że zostały nagrane przez kogoś tak długo przebywającego w izolacji, że przestał się przejmować zdaniem innych. Można powiedzieć, że ten album jest oderwany od rzeczywistości i w tym wypadku jest to komplement.
Ta płyta jest dokładnie taka, jak zapowiada okładka: jaskrawa, kolorowa, chaotyczna i wulgarna. Jest jak bulgocząca zupa, w którą stopiły się obydwa zespoły – bezszwowo łączy ze sobą agresję i bunt Deap Vally z ekscentrycznością i operetkowością The Flaming Lips.
Elder – Omens

Na przestrzeni czterech studyjnych albumów eksploatowanie coraz to innych stylów i nowych kierunków stało się właściwie wizytówką zespołu Elder. W tych swoich wędrówkach bostoński kwartet zabrnął aż do odległego o sześć tysięcy kilometrów Berlina. I tak – wiem, że miejsce, w którym zespół znajduje się w danym momencie w sensie geograficznym, prawdopodobnie ma nikły wpływ na artystyczny kształt ich muzyki. I że przenoszenie się w inną część świata, by szukać inspiracji, trąci pretensjonalnością. Niemniej dla mnie – człowieka, który zawsze gdy odkrywa nowy zespół, to leci na Wikipedię sprawdzić, z jakiego miejsca na świecie ten zespół się wywodzi – ta przeprowadzka do Berlina jest dobrą metaforą ich muzycznych eksploracji.
A ich piąty krążek, tegoroczny “Omens“, nie tylko potwierdza, że Elder to zespół-kameleon, ale wręcz wydaje się kulminacją pełnych rozmachu artystycznych poszukiwań. Ten album łączy ze sobą stylistykę rocka progresywnego połowy lat siedemdziesiątych i post-rocka lat dwutysięcznych z nu metalowymi riffami i post-hardcore’owym wokalem. I w jakiś sposób to wszystko się ze sobą zgadza, może dlatego, że oblane jest gęstym sosem psychodeli.
Gdy usłyszałem “Omens” po raz pierwszy, musiałem od razu przesłuchać płytę jeszcze dwa razy. Bo to taki album, którego z jednej strony chce się słuchać bardzo powoli i uważnie, by niczego nie przegapić, a z drugiej strony chciałoby się go słuchać przyspieszonego, żeby być w stanie to wszystko objąć zmysłami. Czwarty raz pod rząd już nie słuchałem z obawy przed przedawkowaniem, podobnym do tego, którego doświadczasz, kiedy lody smakują ci tak bardzo, że zjadasz cały kubełek na raz.
Blues Pills – Holy Moly!

Dwie pierwsze płyty Blues Pills dość mocno różniły się stylistycznie. Na debiucie z 2014 roku szwedzki zespół brzmiał jak surowy hard rock z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – skrzyżowanie Cream z bardzo wczesnymi Zeppelinami. Z kolei w aranżach wydanej dwa lata później “Lady in Gold” większą rolę zaczęły odgrywać instrumenty klawiszowe, a wokalistka zespołu Elin Larsson momentami brzmiała bardziej jak Adele, niż jak Janis Joplin. A jednak mimo tej artystycznej wolty wciąż miałem wrażenie, że utwory Blues Pills są trochę na jedną nutę. Kiedy myślałem “Blues Pills”, myślałem “pulsująca sekcja rytmiczna i grane ponad tym improwizowane solówki gitarowe”.
Mówię to mimo mojej całej sympatii do zespołu z Örebro. Blues Pills to taki zespół, który chciałem polubić. Bo głos Larsson miał w sobie tę wrażliwość i autentyzm, których brakuje większości tych wszystkich obdarzonych mocnym głosem lasek śpiewających w hard rockowych i heavy metalowych zespołach. Wokalistek, których cały pomysł na siebie polega na tym, że mają zachrypnięty, rockowy głos. Owocuje to zwykle mocno jednowymiarową muzyką, która traci smak po kilku przesłuchaniach.
Blues Pills było też taką trochę historią “od pucybuta do milionera”. Owszem, od początku mogli liczyć na wsparcie ze strony krytyków – było o nich głośno w prasie i mediach. Ale też większość sukcesu wydeptali sobie graniem niezliczonych koncertów, na których za każdym razem Erin Larsson pozostawiała na scenie kałużę potu. Świadczą o tym koncerty w Polsce. Jeszcze w 2013 roku zespół występował w warszawskiej Harendzie; w 2015 roku klub Hydrozagadka okazał się być za mały, jak na ogromne zainteresowanie zespołem, dobukowano więc drugą datę. W 2018 roku wystąpili już na głównej scenie Przystanku Woodstock.
Szansa, bym pokochał Blues Pills, nadeszła – jak się zapewne domyślacie – w przeklętym roku 2020. Bo trzecia płyta zespołu, zatytułowana “Holy Moly!“, to jest to. Być może stało się tak za sprawą przetasowań w składzie. Z zespołu odszedł gitarzysta Dorian Sorriaux, którego w tej funkcji zastąpił dotychczasowy basista Zack Anderson. To chyba odświeżyło formułę zespołu na tyle, by ten album nie tylko mi się spodobał, ale bym go pokochał.
Bo “Holy Moly!” to prawdziwa rock and rollowa petarda. Ten album to po prostu dobra zabawa. Może są na nim numery słabsze. Ale to nie szkodzi. Bo kiedy jedziesz samochodem i słyszysz w radiu “Kiss My Past Goodbye”, to nie masz wyboru, tylko rozkręcasz głośniki na maksa i urządzasz prawdziwe “ryki z bryki”. Słuchając tego albumu, chcesz śpiewać razem z wokalistką, bujać się z riffami i headbangować.
Trzeci długograj w dorobku Blues Pills zdecydowanie mniej polega na nostalgii za złotą erą w historii, niż poprzednie krążki. Jednocześnie jest w nim coś niemal unikatowego dla lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mam tu na myśli ten brak skrępowania, charakterystyczny dla czasów kiedy nagrywano na żywo bez metronomu; w wielomilionowych nakładach sprzedawały się płyty, na których było słychać trzaski i szumy; nikt nie mówił muzykom, by w studio grali na 80 procent swoich możliwości, by nie ryzykować zbyt wielu podejść, zanim nagra się poprawnie brzmiącą ścieżkę. I dlatego perkusista gra przejścia, których nie powstydziłby się John Bonham, a wokalistka traktuje dobrostan swoich strun głosowych z równą nonszalancją, co Steven Tyler czy Ian Gillan. Być może ten cały rock and rollowy hałas jest efektem starannej kalkulacji i wyrachowania, ale brzmi spontanicznie. Właśnie tak, jak powinien brzmieć rock and roll.
Krzysztof Zalewski – Zabawa

Przyznam, że zawsze miałem problem z Krzysztofem Zalewskim. Owszem, wszystkie dotychczasowe płyty wydane pod tym nazwiskiem noszą certyfikat gwarantujący wysoką jakość. Rozumem Zalewskiego, cenię i szanuję, ale już sercem trudno mi jest go polubić. Może to dlatego, że odbieram go jako prymusa, który ma piątki ze wszystkich przedmiotów i z zachowania.
Żeby wyjaśnić, o co mi właściwie chodzi, pozwolę sobie przedstawić mały rys historyczny. Najpierw Zalewski wziął udział w Idolu i zajął pierwsze miejsce. Wydał wtedy – pod pseudonimem Zalef – płytę stylistycznie oscylującą pomiędzy hard rockiem a metalem. Była to co prawda artystyczna wtopa, bo raz, że był to metal grany pod dyktando meainstreamowych wytwórni, a dwa, że Zalewski szybko z glanów i długich włosów wyrósł, ale nieważne. Nasz bohater solennie odpokutował za ten grzech przez blisko dekadę ciężko harując jako muzyk sesyjny w różnych projektach z szeroko rozumianej alternatywy. A kiedy już dla wszystkich było jasne, że Zalewski od swoich początków się odciął, przyszedł czas na wydanie płyt w nowej stylistyce. Już nie pod pseudonimem, ale pod własnym nazwiskiem. Każda z tych płyt była oczywiście bardzo dobra. Znowu wszystko na piątkę, wszystko poprawnie. Piosenki przebojowe, ale niebanalne. Instrumentalna i wokalna wirtuozeria na poziomie wystarczającym, by zaimponować, ale nie na tyle dużym, by irytować. Publiczność zachwycona, krytycy kiwali głowami z uznaniem. Mnie jednak wciąż coś nie pasowało.
Bo dla mnie Zalewski to klasyczny przykład zagubionego cudownego dziecka. Biegle grający na wszystkich instrumentach. Nie pozostawia wątpliwości, że odnajdzie się w każdym stylu. Świadczy o tym płyta z utworami Czesława Niemena. Bo komuż innemu powierzyć zadanie odświeżenia utworów najwybitniejszego muzycznego polihistora XX-wiecznej Polski, jeśli nie najlepszemu uczniowi w klasie? Jednocześnie przez całą swoją karierę Zalewski jakby miota się w poszukiwaniu własnej tożsamości. Zdaje się gorączkowo próbować sprostać wymaganiom zbyt wielu osób. Paradoksalnie, mniej utalentowanym muzykom łatwiej jest stworzyć własny styl. A czasem to właśnie ograniczenia i niedoskonałości są tym, za co kochamy artystów. U Zalewskiego wszystko jest doskonałe i jakoś to zawsze trochę nie pozwalało mi się jego muzyką cieszyć w pełni.
No i wreszcie – tak, w końcu przechodzę do sedna – wychodzi czwarta studyjna płyta Zalewskiego, zatytułowana “Zabawa“. Na pierwszy rzut oka można ją odbierać, jak wszystkie poprzednie. Ejtisowe syntezatory można odczytać jako próbę bycia artystą aktualnym i zorientowanym w nowych trendach. Rapowanie w kawałku “Oddech“, jako demonstrację wszechstronnych umiejętności. I tak dalej. W tej muzycznej olimpiadzie Krzysztof Zalewski nie zostaje w tyle za Dawidem Podsiadło, Darią Zawiałow, Brodką czy innymi rówieśnikami brylującymi na alternatywnej scenie. Po raz kolejny zasiądzie na podium i sięgnie po medal z jakiegoś szlachetnego metalu.
Z drugiej strony jest w tej płycie taki niewymuszony luz. Brzmi ona jak nagrana dla siebie, a nie dla ludzi, którzy są dla artysty punktem odniesienia. Może chwilami zdawać się trochę chaotyczna albo niedopracowana, ale tym razem Zalewski zdaje się tym nie przejmować. Zresztą rezygnację z wyścigu po dyplom z czerwonym paskiem odzwierciedla warstwa tekstowa. Sporo piosenek na tej płycie jest poświęconych tęsknocie za porzuceniem rywalizacji, porównywania się z innymi, spełniania czyichś oczekiwań, wywaleniem do kosza paradygmatu zdobywania kolejnych szczytów na rzecz życia chwilą, na rzecz… no, cóż… zabawy.
Przy tym album ten – chyba najmniej gitarowy ze wszystkich płyt Zalewskiego – jest najbardziej rockowym krążkiem w dorobku artysty. Mam tu na myśli pazur i brzmieniową bezkompromisowość. Utwory bywają toporne, a głos wokalisty często wchodzi w przesterowane rejestry. Okazuje się, że nasz wzorowy uczeń potrafi być też niegrzeczny. A ja – kto wie – może jeszcze zostanę fanem Krzysztofa Zalewskiego?