Najfajniejsze albumy z lat 2011-2020 (część 1)

Pewnie się zastanawiacie: dlaczego robię ranking najfajniejszych płyt 2011-2020, a nie ranking najfajniejszych płyt 2010-2019, jak wszyscy? Otóż chciałem zrobić ranking najfajniejszych płyt drugiej dekady XXI wieku. A ta skończyła się wraz z końcem 2020 roku, a nie tak, jak większość osób (błędnie) zakłada, z końcem 2019 roku. Zawsze, gdy widzę, że te podsumowania dekady 2010-2019, to włącza się mój wewnętrzny historyk (i periodyzacyjny faszysta) i mówię sobie, jeśli druga dekada XXI wieku zaczyna się w 2010 roku, to znaczy, że druga dekada I wieku naszej ery zaczynałaby się w 10 roku naszej ery. A to by oznaczało, że pierwsza dekada I wieku zaczynałaby się w roku 0. Tylko, że nie ma czegoś takiego, jak rok 0. Jest tylko 1 rok naszej ery i 1 rok przed naszą erą. Dlatego wszyscy zawsze mówią, że XX wiek nie zaczął się w 1900 roku, tylko w 1901 roku!

Drugie pytanie, jakie wam się nasuwa to: dlaczego ranking pojawia się dopiero w 2022 roku, a nie w 2021? Odpowiedź jest oczywiście bardzo prozaiczna. Nie wyrobiłem się. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że w 2021 roku robiłem swoją własną płytę i to było dość czasochłonne. Niemniej nie poddaję się i może nawet do końca 2022 roku opublikuję całość. Na razie łapcie pierwszą część. Jak zwykle, kolejność albumów jest chronologiczna. Enjoy!

Destroyer – Kaputt

Jeśli patrząc na nazwę zespołu i tytuł płyty, spodziewacie się niemieckiego thrash metalu, niestety muszę Was rozczarować. Ta płyta to indie pop w najczystszej postaci. Delikatna sekcja rytmiczna, kobiece chórki, syntezatory i saksofon, ładne melodie i raczej proste rytmy. To jest to, co usłyszycie na tej płycie. Ale oczywiście, jeśli indie popowy zespół nazywa się Destroyer, to jednak możecie się spodziewać, że to nie do końca jest muzyka, którą można usłyszeć w sklepie z dżinsami w Factory.

Bo “Kaputt” to melancholijna podróż w dziwaczny, pełen onirycznych miraży świat lidera grupy, kanadyjskiego songwritera Dana Bejara. Na co możecie się natknąć w czasie tej wycieczki najlepiej obrazuje chyba teledysk do tytułowego utworu oraz jego tekst:

Wasting your days

Chasing some girls, alright

Chasing cocaine through the back rooms

Of the world all night

A podróży tej towarzyszyć będą Wam przepiękne melodie i aranżacje, w których wszystko się zgadza. No i nie zapominajmy o absolutnie bezbłędnym saksofonie w wykonaniu Josepha Shabasona. Przy czym uroda tej płyty ani na chwilę nie ociera się o banał.

Elvis Deluxe – Favourite State of Mind

Elvis Deluxe poznałem jeszcze kiedy byłem piękny, dwudziestoletni. To był, jak to się wówczas mówiło, dobry stołner. Kiedy masz dwadzieścia lat, to wszystko, co ma obniżone stroje i dużo przesteru, jest dobrym stołnerem. Nie muszę chyba mówić, że nie wszystkimi zespołami, którymi wtedy się jarałem, jaram się do dzisiaj. Ale z Elvis Deluxe tak nie jest. Zwłaszcza z tą płytą. Ten album nie tylko dobrze znosi próbę czasu – wracając do niego, odkrywam, że można go lubić jeszcze bardziej, na nowe sposoby.

“Favourite State of Mind” to jedna z tych płyt nagranych oldschoolowymi technikami. Takie Led Zeppelin na sterydach. Mamy tutaj prawdziwe organy Hammonda, bębny nagrywane w windzie towarowej i tak dalej. I to wszystko pięknie tutaj gra. Z dobrodziejstwem inwentarza, bo tego pogłosu z windy już się potem nie da usunąć w post-produkcji, więc jeśli w miksie wchodzi w drogę gitarom, trzeba to po prostu zaakceptować. Urok nagrań z lat siedemdziesiątych polega między innymi na tym, że nie wszystko jest doskonałe. Ta płyta ma brzmienie, które nie każdemu musi się spodobać, ale to jest brzmienie autentyczne. Słychać, że Elvis to zespół, który ma wystarczająco dużo doświadczenia, by nagrywać w ten sposób, przy czym nie ma tutaj żadnego dziaderstwa.

A wracając do odkrywania tego albumu wciąż na nowo. Kiedyś najbardziej na tej płycie podobały mi się takie złodupcze bangery, jak “Let Yourself Free“, “Out All Night” czy “The Apocalypse Blues“. Dzisiaj zdecydowanie bardziej zachwycam się bardziej lirycznymi numerami, takimi jak “Fade Away” czy “A Place To Stay”. Dla tych, którzy nie mieli nigdy szansy usłyszeć tego albumu: “bardziej liryczne” to znaczy, że gitary nadal są ultra przesterowane, wokal nadal jest skandowany, a bas pulsuje tak, jak byście byli na Arrakis i właśnie gdzieś niedaleko pod piachem pełzał piaskal. Tylko po prostu jest bardziej melodyjnie i bardziej refleksyjnie. Zresztą, moim ukochanym numerem, zarówno dziś, jak i wtedy, gdy ta płyta została wydana, jest utwór “Fire (Loveboy)”. Z jednej strony brzmi on, jak piosenka miłosna, ale z drugiej strony jest to urywająca ryj petarda.

Black Country Communion – 2

W teorii Black Country Communion ma wszystkie elementy, żeby być totalną katastrofą. Nie dość, że jest supergrupą, co samo w sobie jest ryzykowne, to jeszcze jest supergrupą złożoną z wirtuozów. Mając w składzie byłego basistę Deep Purple Glenna Hughesa, syna perkusisty Led Zeppelin Jasona Bonhama, urodzone ćwierć wieku za późno cudowne dziecko bluesa Joe’ego Bonamassę i – najlepsze sobie zostawiłem na koniec – klawiszowca Dream Theater (ugh!) Dereka Sheriniana, trudno nie brzmieć, jak grupa pretensjonalnych, przebrzmiałych wąsaczy. Do tego dodajmy walkę o pozycję samca alfa w dziedzinie bezpłodnych popisów instrumentalnych i mamy to.

A jednak tej supergrupie udało się zrobić dobrą muzykę. I to drugi raz! Wszak “2” to już druga płyta w wykonaniu tego zespołu, po równie dobrym debiucie z 2010 roku. Black Country Communion gra z takimi jajami, że słuchając tego zapomina się, że rok 1972 był już 50 lat temu, a hard rock już rzadko bywa nowatorskim gatunkiem. Bo owszem, Black Country Communion nie wymyśla rocka na nowo, ale też nie trąci naftaliną. Owszem są popisy i solówki, ale są one zwinnie wplecione w dobre piosenki.

I paradoksalnie słuchając tego albumu, mam wrażenie, że ta energia, świeżość i przebojowość to przede wszystkim zasługa Glenna Hughesa i jego umiejętności zręcznego łączenia starego z nowym. Hughes, który pełni w Black Country Communion zarówno obowiązki basisty, jak i wokalisty, jako jedyny posiada legitymację emeryta i jako jedyny nie był już dzieckiem w epoce, do której odwołuje się twórczość supergrupy. A jednak to on – pokolenie starszy od pozostałych członków zespołu – zdaje się być elektrownią zasilającą tę machinę. No i – umówmy się – wygląda sto razy bardziej cool, niż pozostali.

Bon Iver – Bon Iver


Bon Iver podbił serca miłośników jesieniarskich soundtracków swoją debiutancką płytą “For Emma, Forever Ago” z 2008 roku, gdzie przy akompaniamencie indie folkowej gitary zespół zaprezentował niepodrabialny falset wokalisty. Ta płyta była ciepłym kocykiem, w który wielu fanów chciało by się owinąć w zimny, deszczowy dzień. Pokusa, żeby przykryć swoich słuchaczy jeszcze drugą warstwą takiego samego kocyka była na pewno silna. Niemniej amerykański grupa pod przewodnictwem Justina Vernona postanowiła zaryzykować i wyjść ze strefy komfortu.

Na drugiej płycie zespołu, zatytułowanej po prostu “Bon Iver”, sekcja rytmiczna – prawie nieobecna na debiucie – odgrywa ważną rolę, a jej partie często są rozbudowane. Aranżacje są dużo bardziej epickie, usłyszymy też takie instrumenty, jak saksofon czy syntezator. A na przykład w zamykającym album utworze “Beth/Rest” oprócz lap steelowej gitary, mamy jeszcze elektroniczne bębny, ejtisowe pianino i przesterowaną gitarę grającą na odkręconym na maksa delay’u. No, nie jest to instrumentarium, którego spodziewasz się po swoim lokalnym indie folkowym singerze-songwriterze.

A jednak biorąc to wszystko pod uwagę, nie można powiedzieć, że jest to płyta zupełnie inna, niż jej poprzednik. Wszystko, co stanowiło urok “For Emma, Forever Ago” wciąż tu jest. Muzyka ta wciąż brzmi ciepło, miękko i cicho, a falset Vernona wciąż czule głaszcze słuchacza po głowie. “Bon Iver” to tak zręczny przykład łączenia zupełnie nowych elementów z kontynuacją starych tradycji, że powinni o tym pisać w podręcznikach łączenia zupełnie nowych elementów z kontynuacją starych tradycji.

Mastodon – The Hunter

Należę do tych mięczaków, którzy wolą późnego Mastodona od wczesnego. Zainteresowałem się Mastodonem jeszcze w erze ich pierwszych trzech płyt, kiedy to łoili metal wystarczająco ambitny i innowacyjny, by zainteresowali się nim recenzenci z Pitchforka czy Porcys, a jednocześnie wystarczająco bezkompromisowy, by nie zostać oskarżonym o zdradę przez pryszczatych licealistów. Podobał mi się ten wczesny Mastodon, bo zaspokajał potrzebę przeżyć granicznych dla mojego ucha i do dzisiaj pozostaję zdania, że te pierwsze trzy albumy zespołu z Atlanty to są bardzo dobre albumy.

Przełomem dla Mastodona była płyta “Crack the Skye” z 2009 roku. To na niej po raz pierwszy na dużą skalę growlujące wokale ustąpiły melodyjnym harmoniom śpiewanym przez cały zespół. W ogóle zrobiło się dużo bardziej melodyjnie, a dodatkowo panowie postanowili jeszcze, że będzie to prog rockowy koncept album. W jakiś sposób amerykański kwartet zdołał wymyślić siebie na nowo jednocześnie w pełni pozostając sobą, odnieść przy tym sukces zarówno jeśli chodzi o słupki sprzedaży, recenzje, jak również – i to jest jednak pewien fenomen – jeśli chodzi o fanów.

Wierzcie mi, że zmierzam do sedna! Otóż o ile “Crack the Skye” było eksperymentem, który się powiódł i pozwolił na obranie nowego kierunku w historii zespołu, to dopiero jego następca – wydany w 2011 roku “The Hunter” – można uznać za prawdziwy początek nowego etapu w karierze grupy z Georgii.

Na “The Hunter” skrystalizował się nowy mastodonowy styl i do dzisiaj – mimo wydania kolejnych trzech albumów – pozostaje szczytowym osiągnięciem zespołu. “The Hunter” to jedna z tych płyt, na których idealnie wyważone są proporcje. Pomiędzy riffami a melodiami, pomiędzy wrzaskiem a śpiewem, pomiędzy wpierdolem a łagodnością, pomiędzy nowoczesnością a nawiązaniami do klasyki.

Orange Goblin – A Eulogy for the Damned

Orange Goblin to zespół, który przybył na ziemię z innego wymiaru, znajdującego się gdzieś pomiędzy rockiem a metalem. Ja wiem, że wiele zespołów operuje w szarej strefie między tymi dwoma gatunkami i że właściwie trudno rozdzielić te dwa nurty. A jednak nikt tak bezszwowo nie łączy ze sobą najlepszych aspektów tych gatunków, jak Pomarańczowy Chochlik.

“A Eulogy for the Damned” jest po prostu kolejnym świetnym efektem zastosowania tej magicznej formuły. Riffy są ciężkie jak beton, ale muzyka ma mnóstwo groove’u. Głos Bena Warda jest warczący, ale zarazem piekielnie melodyjny. Co wyróżnia ten album to bezbłędne piosenko-pisarstwo i doskonała produkcja.

Właściwie w żadnym z dziesięciu numerów znajdujących się na “A Eulogy For The Damned” nie ma jakiegoś niepotrzebnego fragmentu, żadnej dłużyzny. Wpadające w ucho riffy i refreny sprawiają, że można w kontekście tego albumu użyć słowa “przebojowy”, które chyba nie jest ulubionym słowem fanów metalu, ale mi ono totalnie nie przeszkadza. Podobnie jak to, że wiele riffów i solówek na tej płycie brzmi mocno bluesowo i pentatonicznie. Brytyjczycy mówią językiem klasycznego rocka z ogromną swobodą i naturalnością, nie popadając przy tym w pub rockowy banał – być może za sprawą tego, że brzmienie “A Eulogy For The Damned” to ściana przesterowanych gitar i ryku Bena Warda, przez którą przebijają się tylko strzały uderzeń w werbel.

Być może wielu fanów brudnego, garażowego brzmienia Orange Goblin było rozczarowanych nowym, nieco bardziej wyrafinowanym soundem, zaprezentowanym przez londyńczyków na tym krążku. I faktycznie, za bardzo wycyzelowana, wyczyszczona produkcja mogła totalnie wyprać brzmienie zespołu z jakiegokolwiek koloru. Tylko że w przypadku “A Eulogy For The Damned” jest to zrobione tak w punkt, że działa na korzyść. Szczególnie zamykający płytę utwór tytułowy to jest produkcyjny majstersztyk. Wszystko tam się pięknie zgadza. Zresztą tak, jak na całym albumie.

Tenacious D – Rize of the Fenix

Zawsze podziwiałem utalentowanych muzyków, którzy swoje wirtuozerskie umiejętności składają na ołtarzu robienia sobie jaj. Bo wiecie, jeśli latami szlifujecie w pocie czoła swój warsztat, a potem robicie piosenki o penisach i odbytach, to nikt nie będzie was traktował poważnie. A jednak większość ludzi, jeśli przez całe życie ćwiczy po kilka godzin dziennie grę na instrumencie (albo śpiew), to jednak potem chce zebrać za to prestiż i szacunek adekwatne do zainwestowanego w to wszystko wysiłku i wyrzeczeń.

Tenacious D to chyba najbardziej emblematyczny przykład zespołu, który świadomie rezygnuje z tego całego blichtru, by uprawiać wybitną błazenadę. A “Rize of the Fenix” to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Jack Black i Kyle Gass chyba nigdy z taką precyzją nie żonglowali muzycznymi i popkulturowymi toposami. Niemal wszystkie są trafione, a ich warstwa słowna jest splątana z muzyczną w sposób, który sprawia, że całość bawi jeszcze bardziej.

Ale co może najważniejsze “Rize of the Fenix” to pierwszy w karierze Tenacious D moment, kiedy na policzku klauna pojawia się też łza. To pierwszy album, który można nazwać osobistym. Całe to powstawanie feniksa z popiołów to podnoszenie się po box office’owej porażce nakręconego przez duet filmu “Pick of Destiny” z 2006 roku, po której zespół zawiesił działalność. W międzyczasie Jack Black stał się gwiazdą blockbusterów, a Kyle Gass… no, cóż… tym drugim gościem z Tenacious D, do czego nawiązuje piosenka “The Ballad Of Hollywood Jack And The Rage Kage”. Z kolei “Roadie” to hołd złożony wszystkim ekipom obsługującym koncerty, a zawsze pozostającym w cieniu muzyków występujących na scenie. W tej piosence jest pełno klisz i narracją o tym, że bez pomocy technicznych całe to ubóstwianie gwiazd rocka nie byłoby możliwe. I kiedy Jack Black śpiewa “And when the crowd roars, brings a tear drop to the roadie’s eyes”, to oczywiście śmieję się, ale też kręci mi się w oku łezka.

Slash – Apocalyptic Love

Slash jest uosobieniem rock and rolla. Kropka. Nieuczesane kręcone włosy, ciemne okulary, papieros w ustach. Możecie go lubić czy nie, ale Saul Hudson jest symbolem tego stylu życia i tego stanu umysłu. Jednak na przestrzeni swojej ponad trzydziestoletniej kariery osobowość Slasha najczęściej była jednym z elementów większej układanki. Czy to w Guns N’Roses, które jest w dużej mierze wynikiem syntezy luzackiej osobowości gitarzysty i bombastyczno-pompatycznego charakteru Axla Rose’a, czy to w featuringach z Lennym Kravitzem czy Michaelem Jacksonem, Slash dokonywał fuzji swojego pierwiastka z czymś często bardzo odległym. Nawet wydany w 2010 roku debiutancki solowy album gitarzysty, był w istocie albumem z gościnnym udziałem innych artystów, gdzie obok takich wokalistów, jak Ozzy Osbourne czy Lemmy z Motörhead, pojawiali się tacy artyści, jak Fergie czy Adam Levine. Ba, nawet w songwritingu późniejszych albumów solowych Slasha słychać coraz większą dominację wokalisty – Mylesa Kennedy’ego. I oczywiście to ścieranie się czy też ucieranie się różnych osobowości, przeważnie wychodziło wszystkim na dobre. Ale ja osobiście bardzo lubię sobie od czasu do czasu posłuchać Slasha w czystej postaci.

A “Apocalyptic Love” właśnie to zapewnia. Już okładka płyty zapowiada, że jest to album na którym znajdziecie wszystko to, czego oczekujecie od Slasha. Jest Gibson Les Paul, cylinder, półnagie laski, czachy i węże. I podobnie jest w warstwie muzycznej. “Apocalyptic Love” to złodupczy, oldschoolowy rock and roll. Grany przez tego wyluzowanego gościa, który zdaje się grać te wszystkie zajebiste rzeczy bez większego wysiłku, a nie przez maszynę do produkcji riffów i solówek. “Apocalyptic Love” to – obok płyt Slash’s Snakepit i Velvet Revolver – odsłona Slasha, którą lubię najbardziej. To prawdziwy, autentyczny, żywy rock and roll.

Nick Cave and the Bad Seeds – Push the Sky Away

Niesamowite w “Push the Sky Away” jest to, że to piętnasty album grupy, wydany po trzydziestu latach działalności. Ktoś może powiedzieć, że przez tyle lat i albumów Mikołaj Jaskinia i jego Złe Nasiona mieli mnóstwo czasu, by ćwiczyć swoje umiejętności liryczno-muzyczne. I jest to prawda. Zatem co w tym niesamowitego, zapytacie? Otóż Australijczykom nie tylko udało się doprowadzić swoją formułę do doskonałości. Jednocześnie udało im się przez trzy dekady kilkakrotnie wymyślić siebie na nowo. Tu wbrew pozorom nie ma żadnej sprzeczności. Oni się całkowicie redefiniowali, jednocześnie w coraz większym stopniu będąc sobą. I śmiem twierdzić, że każda z tych nowych odsłon Nicka Cave’a była lepsza, niż poprzednia. A “Push the Sky Away” w sposób perfekcyjny otworzyło kolejny rozdział w historii zespołu.

Pomysły songwritersko-brzmieniowo-aranżacyjne kwintetu złożonego ze zbliżających się do sześćdziesiątki panów swoją innowacyjnością biją na łeb wielu dużo młodszych muzyków. To na “Push the Sky Away” zespół pod przewodnictwem kreatywnego duetu, w którego skład wchodzi sam Cave i grający na skrzypcach szaleniec Warren Ellis, chyba pierwszy raz w historii grupy stworzył sound, który jest całkowicie niepodrabialny.

No i jest to płyta, na której naprawdę wszystko się zgadza. Nie ma słabszych numerów, żadnej waty, żadnych zapychaczy. Są doskonałe melodie i świetne teksty, które szarpią odpowiednie struny w duszy słuchacza. I to jest chyba najbardziej imponujące, bo tak to już jest ze starzejącymi gwiazdami rocka, że może rzemiosło jest coraz lepsze, ale za to gdzieś ginie ta iskra. Ostatecznie muzycy zwykle z wiekiem przestają ćpać, zakładają rodziny, na ich kontach pojawiają się kolejne zera, a w garażach kolejne egzemplarze samochodów ekskluzywnych włoskich marek. Ciężko być tym samym udręczonym artystą, którym się było w wieku lat dwudziestu siedmiu. A jednak smutek Cave’a wciąż jest autentyczny.

Sorry Boys – Vulcano

“Vulcano” to album przełomowy. Być może niewiele osób ma dzisiaj tego świadomość, ale to była płyta, na której warszawski zespół niemal całkowicie zdefiniował się na nowo. To była śmiała zmiana w stosunku do debiutanckiej płyty “Hard Working Classes”. Na “Vulcano”, drugim w swoim dorobku wydawnictwie, Sorry Boys zaczęli odchodzić nie tylko od muzyki gitarowej i od śpiewania po angielsku.

Przede wszystkim na “Vulcano” Sorry Boys zaczęli działać na zupełnie inną, dużo większą skalę. O ile “Hard Working Classes” (album zresztą okropnie niedoceniany) był płytą mocno low key, tak na “Vulcano” zespół nie bał się epickości i patosu. Ostatecznie mamy do czynienia z wulkanem, nie? “The Sun” czy “Phoenix” to już są numery, które spokojnie można zagrać na stadionie.

Płyta jest też dużo śmielsza, jeśli chodzi o teksty. To na “Vulcano” wokalistka i autorka tekstów Bela Komoszyńska po raz pierwszy tak naprawdę wprowadza nas do swojego unikalnego, uduchowionego świata. Jak w otwierającym płytę “Evolution (St Teresa)”, w którym śpiewa:

True love can stop that bloody evolution
If anyone feels like fighting
Do join the White Flag Crusade

Nie wiem, jak wy, ale ja uważam, że to niesamowicie mocny i odważny tekst. A co więcej, nie znam nikogo innego, kto by tak pisał.

Hanimal – Poetry About The Point

Zespół Hanimal poznałem w ten sposób, że przyjaciółka powtarzała: “Jest taki genialny zespół! Trzeba iść na ich koncert, zanim staną się sławni i bilety na nich nie będą już kosztować 10 złotych”. Poszedłszy na ich koncert, przekonałem się, że rzeczywiście, Hanimal wkrótce wespnie się na sam szczyt. Wszystkie zewnętrzne sygnały również na to wskazywały: koncert w Trójce, występy na Offie i Openerze. Hanimal był ulubieńcem dziennikarzy muzycznych i agencji bookingowych zajmujących się alternatywą. I słusznie.

Bo ich muzyka była wyjątkowa. I trudna do sklasyfikowania. Znajdziecie tam folk czy też poezję śpiewaną, elementu shoegaze’u i ambientu. Plus coś, co można usłyszeć na festiwalu piosenki aktorskiej. Ale siła Hanimala polega nie tylko na umiejętnym mieszaniu gatunków. To wrażliwość wszystkich członków tego kolektywu, począwszy od założycielki, wokalistki i autorki tekstów Hani Malarowskiej; przez ambientowo-space-rockowe smaczki gitarzysty Mateusza Szemraja; grającą na takich instrumentach, jak skrzypce czy dzwonki Asię Komorowską; niekonwencjonalny styl grającego na perkusjonaliach Wojtka Lubertowicza czy spajającego to wszystko w jedną całość basu Denisa Dubielli. Ta wrażliwość sprawia, że każda nuta na tej płycie jest zagrana w punkt, tworzy niesamowity, niepowtarzalny klimat i szarpie odpowiednie struny w duszy słuchacza. A wszystko to gdzieniegdzie doprawione pięknymi wstawkami na saksofonie w wykonaniu Jacka Mielcarka. A kto mnie zna, ten wie, że na noodlowanie na saksofonie jestem zawsze łasy.

Nie tak znowu długo po wydaniu “Poetry About The Point” zespół Hanimal zaczął jakby ginąć we mgle. Przestał koncertować i nagrywać nową muzykę. Szczerze mówiąc, to nie wiem, co się stało. Ale sądzę, że po prostu wszyscy rozeszli się w swoich kierunkach, ku różnym zajawkom, muzycznym i życiowym. Ale nie ma sensu się smucić. Zostawili tę genialną płytę. Wystarczy.

Najfajniejsze albumy 2020 roku

Na początek zaznaczę tylko, że kolejność albumów jest chronologiczna. A teraz już, bez zbędnych ceregieli, przejdźmy do rzeczy.

Major Kong – Off The Scale

Gdzieś wyczytałem – i wydaje mi się, że była to wypowiedź samego zespołu – że “Major Kong łączy w swojej muzyce miłość do ciężkich riffów i filmów science fiction”, a ich tegoroczna, czwarta już płyta, jest tego najdobitniejszym przykładem. Bo na “Off The Scale” instrumentalne trio z Lublina odkręciło potencjometry riffów i science fiction na maksa, tworząc idealny wprost soundtrack do roku 2020.

Riffy na najnowszym krążku Major Kong swoją topornością wyprzedzają Queens Of The Stone Age o lata świetlne, a kompozycje są tak robotyczne, że ma się chwilami wrażenie, że to pierwsza płyta, którą cyborgi nagrały po tym jak dokonały nuklearnej zagłady ludzkości.

Ale bynajmniej nie spodziewajcie się po tym albumie, że brzmi jak jakiś industrial czy synthwave. Major Kong wciąż zdecydowanie bliżej jest do Black Sabbath, niż do Rammsteina czy Perturbatora. Mimo maszynowości riffów brzmienie “Off The Scale” jest bardzo… organiczne (tak!).

Brzmienie płyty to na pewno w jakiejś części zasługa jej realizatora i producenta, Haldora Grunberga. Haldor Grunberg maczał palce chyba we wszystkich moich ulubionych krążkach z okolic stoner-doomowych, jakie wyszły w ostatnich latach. Że wymienię choćby “IIIWeedpeckera czy “Reign Of The Orion” zespołu Spaceslug.

Także jeśli szukacie jakiejś porządnie ryjącej czaszkę muzyki na te dystopijne czasy, to już nie szukajcie. Znaleźliście bowiem “Off The Scale”.

Tame Impala – The Slow Rush

W Tame Impala zawsze podobało mi się to, że brzmi jednocześnie świeżo i nowocześnie, a zarazem organicznie i odlschoolowo. A przynajmniej dwie pierwsze płyty brzmiały tak, jakby nagrał je upalony ziołem i LSD zespół, gdzieś w jakimś kalifornijskim garażu w latach sześćdziesiątych. Co było szczególnie imponujące, biorąc pod uwagę, że każdą ścieżkę i każdy instrument nagrywała jedna osoba – kompozytor i producent Kevin Parker. Jednocześnie brzmiało to zupełnie inaczej, niż wszystkie te zespoły z lat sześćdziesiątych. To nie był żaden epigon psychodelicznego rocka, żadna vintage’owa nostalgia. Tame Impala brzmiała – można powiedzieć – niepodobnie do niczego.

A potem pod szyldem Tame Imapala ukazała się trzecia płyta zatytułowana “Currents“. Była ona ze strony Kevina Parkera niepozostawiającą żadnych wątpliwości deklaracją o zmianie stylistyki. Australijczyk schował gitary do szafy i zwrócił się ku elektronice. I stworzył kolejną dobrą płytę, ale to już nie było to. Na “Currents” zabrakło – jak dla mnie – groove’u. Zabrakło tej organiczności, która wyróżniała Tame Impala spośród innych mainstreamowych artystów. “Widać jest to cena, którą Kevin Parker musi zapłacić, by uniknąć zaszufladkowania i nie zacząć zjadać własnego ogona” – pomyślałem i pogodziłem się z faktem, że kolejne płyty Tame Impala już nie będą dla mnie.

Wobec powyższego tym bardziej ucieszyło mnie to, co usłyszałem na “The Slow Rush“. Albowiem Parkerowi udało się tutaj pożenić te dwa pozornie sprzeczne elementy. Bo tegoroczną płytę Tame Impala z jednej strony naprawdę trudno nazwać rockową, a z drugiej – brzmi bardzo naturalnie i organicznie!

“The Slow Rush” przywołuje na myśl elektronikę z przełomu wieków – pamiętacie te trochę nierówno posklejane, trzeszczące sample w utworach Moby’ego czy Fatboy Slima? Jak dla mnie ma to wszystko dużo więcej ciepła, niż ten sterylny, wyrównany do metronomu i idealnie nastrojony współczesny pop. Jednocześnie – no, właśnie – to nie jest żadne odtwórstwo, bo Parker wciąż zachowuje ten pierwiastek, który sprawia, że jest artystą współczesnym i aktualnym.

Jeśli “Off The Scale” Major Kong to soundtrack do 2020 roku, to “The Slow Rush” jest ścieżką dźwiękową do historii alternatywnej – tej wersji 2020 roku bez pandemii i pożarów w Australii.

Ozzy Osbourne – Ordinary Man

Truizmem jest, że Black Sabbath zrewolucjonizowało muzykę, wywróciło schematy do góry nogami i stworzyło coś zupełnie wyjątkowego. Po opuszczeniu swojego macierzystego zespołu, Ozzy Osbourne już bardziej podążał za trendami, niż je wyznaczał. Zresztą to samo można powiedzieć o Black Sabbath bez Ozzy’ego. Czterdzieści lat kariery Księcia Ciemności zaowocowało paroma fajnymi numerami. Wychowało się na tym całe pokolenie fanów. Ale ja się do tego nigdy nie mogłem przekonać.

Tegoroczny album Ozzy’ego również idzie z duchem czasu. Bo co może być większym świadectwem podążania za modą, niż featuringi ze święcącym obecnie wszelkie możliwe tryumfy raperem Post Malonem (Postem Malonem?)? Brzmieniowo ten album także podążą za trendami – słychać od razu, że to jest płyta wyprodukowana w 2020 roku.

A jednak jest tutaj też sporo elementów, które z dzisiejszej perspektywy możemy już nazwać klasycznymi. Sekcję rytmiczną na płycie tworzą Chad Smith i Duff McKagan, a jako goście pojawiają się Slash czy Elton John. Są też elementy przywołujące na myśl estetykę, w której Ozzy poruszał się w glamowych latach osiemdziesiątych. To wszystko sprawia, że ten album jest naprawdę fajnym połączeniem starego z nowym. I to jest siłą tej płyty.

Ponadto jest na tym krążku mnóstwo świetnie napisanych, zaaranżowanych i wykonanych piosenek. Zarówno rock and rollowych petard, z soczystymi riffami i zrywającymi kaszkiety z głów solówkami, jak i lirycznych ballad, w których Książę Ciemności czuje się znacznie lepiej, niż gotów byłby przyznać. Ballad opowiadających o tym, co tak naprawdę sprawia, że zawsze lubiłem Ozzy’ego. O tym, że jest tak naprawdę zwykłym człowiekiem. Nie do końca ogarniającym życie, gnębionym w szkole, prostym chłopakiem z Birmingham, któremu te wszystkie rzeczy – Black Sabbath, sława, góry koksu i mrowiska mrówek – po prostu się przydarzyły. Jakoś tak wyszło.

SLIFT – UMMON

Zespół SLIFT poznałem, dzięki poleconemu mi przez kolegę, koncertowi w radiu KEXP. Pod jutubowym wideo z tego koncertu ktoś zostawił komentarz o treści:

sound guy: how much reverb do you want on your vocals?
indie musician: yes.

I ten komentarz doskonale podsumowuje muzykę SLIFT. To jest po prostu niczym nieskrępowana, psychodeliczna, space rockowa orgia, w której wszystkie potencjometry są rozkręcone na maksa. “UMMON” to trzecia już w dorobku francuskiego trio płyta, na której swoją formułę doprowadzili do doskonałości. Tak więc pogłosy pogłosują, dileje dilejują, fejzery się fejzerują, a przestery się sprzęgają. Na “UMMON” jest zbyt dużo echa, żeby znalazło się miejsce na kompromis.

Oczywiście w tym szaleństwie jest metoda, a panowie ze SLIFT w pełni kontrolują ten pozorny chaos i jest oczywiste, że nie zamierzają przy tym brać jeńców. “UMMON” to jedna z tych płyt, która pasuje do 2020 roku jak ulał. Jest tak samo dziwna, surrealistyczna, nieprzewidywalna, absurdalna i psychodeliczna. Ale z tego kosmicznego chaosu wyłaniają się też co i raz paradoksalne momenty spokoju, wytchnienia i piękna.

Deap Lips – Deap Lips

Deap Lips to supergrupa powstała z połączenia dwóch zespołów będących całkowitymi przeciwieństwami – kalifornijskiego duetu Deap Vally i pochodzącego z Oklahomy zespołu The Flaming Lips. Deap Vally to prosty indie rock rozpisany tylko na wokal, gitarę i perkusję. Pełna surowych riffów muzyka kalifornijskiego duetu przywołuje na myśl mieszankę Yeah Yeah Yeahs z Royal Blood. Natomiast The Flaming Lips to weterani bombastycznej psychodeli – ich piosenki charakteryzują się bogatymi aranżami, pełnymi wielowarstwowych partii smyczkowych czy synthów. Z tej wybuchowej mieszanki mogło powstać tylko coś dziwnego.

Wybaczcie, ale będę się trzymał motywu “soundtracku do roku 2020” jak pijany płotu. Bo “Deap Lips” to płyta, która – mimo, że z pewnością powstała przed wybuchem pandemii i jest efektem współpracy wielu osób – brzmi, jakby została nagrana przez kogoś przebywającego na kwarantannie. Wrażenie to wywołuje zastosowane instrumentarium – syntezator, elektroniczna perkusja czy gitara akustyczna brzmią, jakby ktoś po prostu znalazł je na strychu czy w garażu. Po za tym konstrukcja i kształt kompozycji są tak bezkompromisowe, że wyobrażam sobie, że zostały nagrane przez kogoś tak długo przebywającego w izolacji, że przestał się przejmować zdaniem innych. Można powiedzieć, że ten album jest oderwany od rzeczywistości i w tym wypadku jest to komplement.

Ta płyta jest dokładnie taka, jak zapowiada okładka: jaskrawa, kolorowa, chaotyczna i wulgarna. Jest jak bulgocząca zupa, w którą stopiły się obydwa zespoły – bezszwowo łączy ze sobą agresję i bunt Deap Vally z ekscentrycznością i operetkowością The Flaming Lips.

Elder – Omens

Na przestrzeni czterech studyjnych albumów eksploatowanie coraz to innych stylów i nowych kierunków stało się właściwie wizytówką zespołu Elder. W tych swoich wędrówkach bostoński kwartet zabrnął aż do odległego o sześć tysięcy kilometrów Berlina. I tak – wiem, że miejsce, w którym zespół znajduje się w danym momencie w sensie geograficznym, prawdopodobnie ma nikły wpływ na artystyczny kształt ich muzyki. I że przenoszenie się w inną część świata, by szukać inspiracji, trąci pretensjonalnością. Niemniej dla mnie – człowieka, który zawsze gdy odkrywa nowy zespół, to leci na Wikipedię sprawdzić, z jakiego miejsca na świecie ten zespół się wywodzi – ta przeprowadzka do Berlina jest dobrą metaforą ich muzycznych eksploracji.

A ich piąty krążek, tegoroczny “Omens“, nie tylko potwierdza, że Elder to zespół-kameleon, ale wręcz wydaje się kulminacją pełnych rozmachu artystycznych poszukiwań. Ten album łączy ze sobą stylistykę rocka progresywnego połowy lat siedemdziesiątych i post-rocka lat dwutysięcznych z nu metalowymi riffami i post-hardcore’owym wokalem. I w jakiś sposób to wszystko się ze sobą zgadza, może dlatego, że oblane jest gęstym sosem psychodeli.

Gdy usłyszałem “Omens” po raz pierwszy, musiałem od razu przesłuchać płytę jeszcze dwa razy. Bo to taki album, którego z jednej strony chce się słuchać bardzo powoli i uważnie, by niczego nie przegapić, a z drugiej strony chciałoby się go słuchać przyspieszonego, żeby być w stanie to wszystko objąć zmysłami. Czwarty raz pod rząd już nie słuchałem z obawy przed przedawkowaniem, podobnym do tego, którego doświadczasz, kiedy lody smakują ci tak bardzo, że zjadasz cały kubełek na raz.

Blues Pills – Holy Moly!

Dwie pierwsze płyty Blues Pills dość mocno różniły się stylistycznie. Na debiucie z 2014 roku szwedzki zespół brzmiał jak surowy hard rock z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – skrzyżowanie Cream z bardzo wczesnymi Zeppelinami. Z kolei w aranżach wydanej dwa lata później “Lady in Gold” większą rolę zaczęły odgrywać instrumenty klawiszowe, a wokalistka zespołu Elin Larsson momentami brzmiała bardziej jak Adele, niż jak Janis Joplin. A jednak mimo tej artystycznej wolty wciąż miałem wrażenie, że utwory Blues Pills są trochę na jedną nutę. Kiedy myślałem “Blues Pills”, myślałem “pulsująca sekcja rytmiczna i grane ponad tym improwizowane solówki gitarowe”.

Mówię to mimo mojej całej sympatii do zespołu z Örebro. Blues Pills to taki zespół, który chciałem polubić. Bo głos Larsson miał w sobie tę wrażliwość i autentyzm, których brakuje większości tych wszystkich obdarzonych mocnym głosem lasek śpiewających w hard rockowych i heavy metalowych zespołach. Wokalistek, których cały pomysł na siebie polega na tym, że mają zachrypnięty, rockowy głos. Owocuje to zwykle mocno jednowymiarową muzyką, która traci smak po kilku przesłuchaniach.

Blues Pills było też taką trochę historią “od pucybuta do milionera”. Owszem, od początku mogli liczyć na wsparcie ze strony krytyków – było o nich głośno w prasie i mediach. Ale też większość sukcesu wydeptali sobie graniem niezliczonych koncertów, na których za każdym razem Erin Larsson pozostawiała na scenie kałużę potu. Świadczą o tym koncerty w Polsce. Jeszcze w 2013 roku zespół występował w warszawskiej Harendzie; w 2015 roku klub Hydrozagadka okazał się być za mały, jak na ogromne zainteresowanie zespołem, dobukowano więc drugą datę. W 2018 roku wystąpili już na głównej scenie Przystanku Woodstock.

Szansa, bym pokochał Blues Pills, nadeszła – jak się zapewne domyślacie – w przeklętym roku 2020. Bo trzecia płyta zespołu, zatytułowana “Holy Moly!“, to jest to. Być może stało się tak za sprawą przetasowań w składzie. Z zespołu odszedł gitarzysta Dorian Sorriaux, którego w tej funkcji zastąpił dotychczasowy basista Zack Anderson. To chyba odświeżyło formułę zespołu na tyle, by ten album nie tylko mi się spodobał, ale bym go pokochał.

Bo “Holy Moly!” to prawdziwa rock and rollowa petarda. Ten album to po prostu dobra zabawa. Może są na nim numery słabsze. Ale to nie szkodzi. Bo kiedy jedziesz samochodem i słyszysz w radiu “Kiss My Past Goodbye”, to nie masz wyboru, tylko rozkręcasz głośniki na maksa i urządzasz prawdziwe “ryki z bryki”. Słuchając tego albumu, chcesz śpiewać razem z wokalistką, bujać się z riffami i headbangować.

Trzeci długograj w dorobku Blues Pills zdecydowanie mniej polega na nostalgii za złotą erą w historii, niż poprzednie krążki. Jednocześnie jest w nim coś niemal unikatowego dla lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Mam tu na myśli ten brak skrępowania, charakterystyczny dla czasów kiedy nagrywano na żywo bez metronomu; w wielomilionowych nakładach sprzedawały się płyty, na których było słychać trzaski i szumy; nikt nie mówił muzykom, by w studio grali na 80 procent swoich możliwości, by nie ryzykować zbyt wielu podejść, zanim nagra się poprawnie brzmiącą ścieżkę. I dlatego perkusista gra przejścia, których nie powstydziłby się John Bonham, a wokalistka traktuje dobrostan swoich strun głosowych z równą nonszalancją, co Steven Tyler czy Ian Gillan. Być może ten cały rock and rollowy hałas jest efektem starannej kalkulacji i wyrachowania, ale brzmi spontanicznie. Właśnie tak, jak powinien brzmieć rock and roll.

Krzysztof Zalewski – Zabawa

Przyznam, że zawsze miałem problem z Krzysztofem Zalewskim. Owszem, wszystkie dotychczasowe płyty wydane pod tym nazwiskiem noszą certyfikat gwarantujący wysoką jakość. Rozumem Zalewskiego, cenię i szanuję, ale już sercem trudno mi jest go polubić. Może to dlatego, że odbieram go jako prymusa, który ma piątki ze wszystkich przedmiotów i z zachowania.

Żeby wyjaśnić, o co mi właściwie chodzi, pozwolę sobie przedstawić mały rys historyczny. Najpierw Zalewski wziął udział w Idolu i zajął pierwsze miejsce. Wydał wtedy – pod pseudonimem Zalef – płytę stylistycznie oscylującą pomiędzy hard rockiem a metalem. Była to co prawda artystyczna wtopa, bo raz, że był to metal grany pod dyktando meainstreamowych wytwórni, a dwa, że Zalewski szybko z glanów i długich włosów wyrósł, ale nieważne. Nasz bohater solennie odpokutował za ten grzech przez blisko dekadę ciężko harując jako muzyk sesyjny w różnych projektach z szeroko rozumianej alternatywy. A kiedy już dla wszystkich było jasne, że Zalewski od swoich początków się odciął, przyszedł czas na wydanie płyt w nowej stylistyce. Już nie pod pseudonimem, ale pod własnym nazwiskiem. Każda z tych płyt była oczywiście bardzo dobra. Znowu wszystko na piątkę, wszystko poprawnie. Piosenki przebojowe, ale niebanalne. Instrumentalna i wokalna wirtuozeria na poziomie wystarczającym, by zaimponować, ale nie na tyle dużym, by irytować. Publiczność zachwycona, krytycy kiwali głowami z uznaniem. Mnie jednak wciąż coś nie pasowało.

Bo dla mnie Zalewski to klasyczny przykład zagubionego cudownego dziecka. Biegle grający na wszystkich instrumentach. Nie pozostawia wątpliwości, że odnajdzie się w każdym stylu. Świadczy o tym płyta z utworami Czesława Niemena. Bo komuż innemu powierzyć zadanie odświeżenia utworów najwybitniejszego muzycznego polihistora XX-wiecznej Polski, jeśli nie najlepszemu uczniowi w klasie? Jednocześnie przez całą swoją karierę Zalewski jakby miota się w poszukiwaniu własnej tożsamości. Zdaje się gorączkowo próbować sprostać wymaganiom zbyt wielu osób. Paradoksalnie, mniej utalentowanym muzykom łatwiej jest stworzyć własny styl. A czasem to właśnie ograniczenia i niedoskonałości są tym, za co kochamy artystów. U Zalewskiego wszystko jest doskonałe i jakoś to zawsze trochę nie pozwalało mi się jego muzyką cieszyć w pełni.

No i wreszcie – tak, w końcu przechodzę do sedna – wychodzi czwarta studyjna płyta Zalewskiego, zatytułowana “Zabawa“. Na pierwszy rzut oka można ją odbierać, jak wszystkie poprzednie. Ejtisowe syntezatory można odczytać jako próbę bycia artystą aktualnym i zorientowanym w nowych trendach. Rapowanie w kawałku “Oddech“, jako demonstrację wszechstronnych umiejętności. I tak dalej. W tej muzycznej olimpiadzie Krzysztof Zalewski nie zostaje w tyle za Dawidem Podsiadło, Darią Zawiałow, Brodką czy innymi rówieśnikami brylującymi na alternatywnej scenie. Po raz kolejny zasiądzie na podium i sięgnie po medal z jakiegoś szlachetnego metalu.

Z drugiej strony jest w tej płycie taki niewymuszony luz. Brzmi ona jak nagrana dla siebie, a nie dla ludzi, którzy są dla artysty punktem odniesienia. Może chwilami zdawać się trochę chaotyczna albo niedopracowana, ale tym razem Zalewski zdaje się tym nie przejmować. Zresztą rezygnację z wyścigu po dyplom z czerwonym paskiem odzwierciedla warstwa tekstowa. Sporo piosenek na tej płycie jest poświęconych tęsknocie za porzuceniem rywalizacji, porównywania się z innymi, spełniania czyichś oczekiwań, wywaleniem do kosza paradygmatu zdobywania kolejnych szczytów na rzecz życia chwilą, na rzecz… no, cóż… zabawy.

Przy tym album ten – chyba najmniej gitarowy ze wszystkich płyt Zalewskiego – jest najbardziej rockowym krążkiem w dorobku artysty. Mam tu na myśli pazur i brzmieniową bezkompromisowość. Utwory bywają toporne, a głos wokalisty często wchodzi w przesterowane rejestry. Okazuje się, że nasz wzorowy uczeń potrafi być też niegrzeczny. A ja – kto wie – może jeszcze zostanę fanem Krzysztofa Zalewskiego?

Marilyn Manson na Torwarze 13.06.2018. Czyli koncert, na który wybierałem się 17 lat

13 czerwca Marilyn Manson wystąpił na Torwarze. Poza fałszywym – jak się okazało – alarmem bombowym, który przerwał koncert na 20 minut, nie wydarzyło się nic makabrycznego. Podczas, gdy kontrowersyjny amerykański piosenkarz odprawiał swoje satanistyczne rytuały, na zewnątrz życie toczyło się normalnym torem. Samochody jeździły, psy obsikiwały latarnie, Wisła płynęła w kierunku Bałtyku, słońce zachodziło na zachodzie. Nie to, co kiedy 17 lat wcześniej Manson miał wystąpić dokładnie w tym samym miejscu, tyle że 13 lutego. O koncercie trąbiły wszystkie stacje telewizyjne i gazety, od prawa do lewa. News o koncercie rockowego kwintetu z USA miał rangę niemal równą wizycie amerykańskiego prezydenta. Aby powstrzymać fanów Marilyna Mansona przed mordowaniem i składaniem w ofierze Szatanowi przechodniów, Torwar otoczyły oddziały policji ściągnięte z całego województwa. Następnego dnia media z wyraźną ulgą ogłosiły, że nie wybuchły żadne zamieszki, nie uszczuplono liczby stron w żadnej książce, nie został skrzywdzony żaden latający ani miauczący ssak. To na pewno dzięki temu, że wszystkiego pilnowała policja. Był 2001 rok i miałem wtedy 13 lat. Bardzo chciałem iść na ten koncert, ale rodzice mi nie pozwolili. Teraz jest rok 2018, mam 29 lat i postanowiłem, że jednak pójdę na ten koncert Marilyna Mansona na Torwarze.

1220761-768x596

Będąc w podstawówce moje horyzonty muzyczne – co zrozumiałe – były mocno ograniczone. Pod wpływem starszej siostry interesowałem się głównie gitarową muzyką. Znałem głównie Deep Purple, Led Zeppelin, trochę Metalliki, trochę Nirvany. Internety dopiero raczkowały, więc moim oknem na muzyczny świat była stacja MTV2, która sama o sobie mówiła, że jest “alternative music television”. W odróżnieniu od zwykłego MTV, w którym królowała Christina Aguilera, Destiny’s Child czy Ricky Martin, MTV2 grało  muzykę mniej lub bardziej wpasowującą się w moją dopiero co sformowaną muzyczną tożsamość, czyli gitarowe brzmienia – od indie rocka po metal. Kiedy zaczął się tam pojawiać teledysk do piosenki “Disposable Teens“, od razu łyknąłem przynętę. Wizerunek i muzyka Mansona podobały mi się same w sobie. Świadomość, że bycie fanem tego szaleńca latającego po scenie w pofarbowanych włosach i z makijażem na twarzy, prawdopodobnie strasznie wkurzy otaczające mnie społeczeństwo (miałem rację – wkurzyło), był tylko wisienką na torcie. Ale reakcja ogółu okazała się być istotna. W szóstej klasie podstawówki poszedłem pod prąd, deklarując swoją sympatię do czegoś, co było w opozycji do wszystkiego, co lubili moi rówieśnicy. Warto tutaj zaznaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze i bez Mansona jakoś tak odstawałem od moich kolegów i koleżanek. Po drugie – być może nie każdy z moich czytelników zdaje sobie z tego sprawę, bo doświadczył czegoś innego – rock nie należał bynajmniej do ulubionych gatunków mojego pokolenia. W słuchawkach walkmenów i discmenów królował wówczas pop i techno (to drugie najlepiej jeśli pochodziło z wielkopolskiej wsi Manieczki), ewentualnie hip-hop. Ludzie, którzy słuchali jakiejkolwiek gitarowej muzy (obojętnie czy to był Slayer czy Radiohead) byli w mojej podstawówce i w moim gimnazjum dającą się policzyć na palcach jednej ręki mniejszością pogardzanych i poszturchiwanych nerdów. Archetyp nieudacznika, który poprzez przyniesienie gitary do szkoły zmienia się w bożyszcze płci pięknej, nigdy nie zadziałał. I wiem, co powiecie: może byłeś tak cholernie brzydki, że nawet gitara ci nie pomogła? Odpowiadam: nie, gitara po prostu nie wzbudzała zainteresowania dziewczyn, niezależnie od aparycji jej właściciela.

“No, dobra, ale miałeś napisać coś o koncercie!” Spokojnie, dojdziemy do tego.

Za kilka akapitów.

Rysuję to bardzo szerokie tło dlatego, by uświadomić Wam, dlaczego Marilyn Manson jest dla mnie tak ważny. Jest na pewno jakaś alternatywna rzeczywistość, w której jest on po prostu jednym z wielu artystów, których muzykę po prostu bardzo, bardzo lubię. Ale fakt, że stał się elementem mojej tożsamości w którymś momencie mojego dorastania sprawia, że jego wpływ na moją osobowość sięga dalej poza inspiracje muzyczne. “Człowieku, nie przesadzasz? – powie ktoś – To tylko piosenkarz”. Jasne, że to tylko piosenkarz, nie żaden prorok. Miałem tego świadomość już wtedy. Choć traktowałem Mansona poważnie i byłem jego fanem, nigdy nie byłem jego wyznawcą. Nie mniej im bardziej spotykałem się z niechęcią nauczycieli i uczniów mojej szkoły do tej kontrowersyjnej postaci, tym większą czułem chęć głębszego zapoznania się z jego twórczością.

Marilyn Manson był wówczas u szczytu swojej potęgi. Przejawiającej się nie tylko prezentującymi, moim zdaniem, mega wysoki poziom artystyczny płytami “Holy Wood“, “Antichrist Superstar” i moim absolutnym faworycie, czyli “Mechanical Animals“. Był wówczas także u szczytu swojej popularności. Ludzi, obojętnie czy kochających go, czy go nienawidzących, interesowało co powie, co zrobi. Reakcja polskich mediów na jego pierwszą wizytę w Warszawie nie wynikała (tylko) z prowincjonalności naszego kraju czy jego szczególnego przywiązania do wartości chrześcijańskich. W USA też palono płyty Mansona, nawoływano do odwoływania jego koncertów, a kiedy już się odbywały, towarzyszył im kordon policji. Tymczasem dzisiaj, myślę, że zarówno w Stanach, jak i w Polsce, koncert Mansona nikogo, poza fanami, nie obchodzi.

Sądzę, że miało to wiele wspólnego z tym, że wówczas Marilyn miał coś do powiedzenia. Miał – jak to się mówi – przekaz. To nie było szokowanie i prowokowanie dla samego szokowania i prowokowania. Jego ataki na zinstytucjonalizowaną religię nie były obliczone tylko i wyłącznie na wywołanie uwagi mediów, ale przede wszystkim – przynajmniej w moich oczach – na zadawanie pytań o to, czy religia nie służy przypadkiem komuś do kontrolowania ludzi i wykorzystywania ich do realizowania własnych interesów. Ubrana w płaszczyk prowokacji satyra na hipokryzję społeczeństwa oczywiście nie sprawiała przy tym, że miliony naiwnych nastolatków na całym świecie przestawały kupować płyty i zasilać konto pana Briana Warnera plikami zieloniutkich dolarów – z tego też zdaję sobie sprawę. Ale do czego zmierzam, to mój pogląd, że oprócz formy, w twórczości Mansona była też treść. Obśmiewał hipokryzję i świętoszkowatość, drwił z polityków i celebrytów, krytykował przemoc i nietolerancję. A przede wszystkim był reprezentantem wszelkiego rodzaju wyrzutków, outsiderów, ekscentryków i nonkonformistów, do których zaliczałem się wówczas i chyba zaliczam się nadal. I to było dla mnie najważniejsze.

Niestety niedługo po tym (zwłaszcza patrząc z odległości prawie dwóch dekad), jak kupiłem swoją pierwszą kasetę Mansona, postanowił on zrezygnować z jakkolwiek pojmowanej funkcji artysty zaangażowanego. Zamiast tego, uciekł w dadaistyczno-nihilistyczną sztukę dla sztuki, którą mniej lub bardziej kontynuuje do dziś. Efektem była kolejna po “Holy Wood” płyta zatytułowana “Golden Age of Grotesque“. Obiektywnie – wciąż na wysokim poziomie, ale dla mnie – to już nie było to. Zbiegiem okoliczności, właśnie gdzieś w okolicach tej inspirowanej latami międzywojennej burleski, Manson przestał być istotny dla jakiejkolwiek debaty publicznej, stał się po prostu kolejną barwną postacią na kolejnej celebryckiej imprezie w Los Angeles. Pod względem artystycznym i komercyjnym zamknął się w niszy, w której tworzy dla wiernej publiczności, bez ambicji ponownego zdobycia serca kogokolwiek spoza określonej grupy docelowej.

I żeby nie było – to jest całkowicie w porządku. Każdy artysta ma przecież swój złoty wiek (w tym wypadku – o ironio – skończył się on wraz z wydaniem albumu ze “złotym wiekiem” w nazwie). Marilyn Manson nie jest pierwszym ani ostatnim muzykiem, który swą twórczością przestał trząść posadami świata. Nie jest pierwszą gwiazdą rocka, której przybyło centymetrów w pasie i ubyło włosów na głowie. Nie jest pierwszym człowiekiem, w którego karierze nastąpił efekt plateau. Ba, z perspektywy czasu widzę, że późniejsze albumy prezentują wciąż wysoki poziom, a każdy kolejny wprowadza powiew świeżości pod względem muzycznym. Ani “Golden Age of Grotesque”, ani późniejsze płyty po prostu nie spełniły wygórowanych oczekiwań, jakie miałem. Straciły to coś, co sprawiało, że byłem w stanie identyfikować się z podmiotem lirycznym z “Holy Wood” czy “Mechanical Animals”. Być może dlatego, że sam także się zmieniłem.

W każdym razie mój poziom zainteresowania Marilynem Mansonem znacznie spadł. W międzyczasie odwiedzał on Polskę kilka razy, ale jakoś nie chciało mi się iść na jego koncert, zwłaszcza jeśli odbywał się np. w Poznaniu. Oczywiście inspiracje z czasów mojej fascynacji tym artystą trwały we mnie przez cały czas. Trudno, żeby było inaczej, skoro to jego riffy były jednymi z pierwszych, których próbowałem nauczyć się grać na gitarze, a pierwsze utwory, jakie kiedykolwiek skomponowałem (na szczęście tylko w mojej głowie – nie zostały nigdzie zapisane ani nagrane), to ordynarne zrzyny z numerów z “Holy Wood”. Ale Manson i ja żyliśmy sobie niezależnie nie wchodząc sobie wzajemnie w drogę przez kilkanaście lat. Zmieniło się wiele rzeczy. Niewątpliwie obydwaj wzbogaciliśmy się w tym czasie o kilka kilo tkanki tłuszczowej. Aż tu nagle ogłoszono, że Marilyn Manson wystąpi – tak jak przed siedemnastoma laty – na Torwarze. Uznałem, że to znak. To znaczy wiem, że wszechświat nie wysyła żadnych znaków. Niemniej uznałem, że to jest właściwy moment, by w zgrabny sposób dopełnić moją relację z moim idolem z dawnych lat. Dlatego mimo obaw, że mój bohater może być zaledwie cieniem dawnej chwały, a koncert może okazać się rozczarowaniem i zepsuć mój wyidealizowany obraz artysty, postanowiłem kupić bilet.

Wątpliwości, czy aby na pewno nie zrujnuję sobie Mansona, miałem do ostatnich minut przed jego wejściem na scenę. Ale kiedy już się pojawił i zaintonował “Irresponsible Hate Anthem“, obudził się we mnie nastoletni Rogal i zaczął radośnie skandować “Fuuuuuck it!”. Ten dziecięcy entuzjazm, co jakiś czas opadał, przeważnie na – cóż za niespodzianka – nowszych numerach, ale jednak przez cały koncert się utrzymywał. A nie było łatwo. Przerwanie koncertu po sześciu utworach wiadomością o ewakuacji (“Ale jak to? Wybierałem się na ten koncert przez siedemnaście lat i kończy się on po trzydziestu minutach?) na pewno nie przyczyniło się do podtrzymywania nastroju. Nie pomagały też z pewnością absurdalnie długie przerwy pomiędzy piosenkami.

Dość często powracającym tematem na próbach 1965 jest kwestia przerw między utworami. “Chłopaki, jeśli będziemy mieli zbyt długie przerwy, to ludzie się znudzą, opadnie entuzjazm, musimy robić jak najkrótsze przerwy”. Jak widać jednak odstępy między utworami, nieraz równie długie, co same utwory, nie zaszkodziły Mansonowi. W sumie to Axl Rose też znika ze sceny na dobrych kilka minut, by zmienić przepoconą koszulkę, choć w przypadku Gunsów trzeba przyznać, że w tych momentach możemy sobie posłuchać solówek Slasha. Marilynowi nie zaszkodził też ogólny spadek formy. Głos, energia i prezencja sceniczna to z pewnością już nie to samo, co kiedyś. Wtedy mieliśmy do czynienia (jak się domyślam, bo przecież na żywo tego nie widziałem) z osobnikiem z innej planety. Teraz mamy do czynienia z człowiekiem z krwi i kości noszącym brzemię zbliżającej się wielkimi krokami pięćdziesiątki.

Gdyby ten koncert był moją pierwszą stycznością z Marilynem Mansonem, to na pewno nie zostałbym po nim jego fanem. To nie był koncert, który przekonałby kogokolwiek poza już przekonanymi. A jednocześnie – co może się wydawać dziwne – nie odczułem niesmaku, który mógłby czuć fan, kiedy jego prorok z gniewnych lat obrósł w tłuszcz. W moim dziecięcym zachwycie nad przebojami młodości i wykrzykiwaniu tekstów piosenek, które kiedyś były moimi hymnami dużą rolę odegrała z pewnością nostalgia. Ale nawet będąc tego w pełni świadom cieszę się, że poszedłem na ten koncert. Teraz spędzę zapewne kilka dni na sentymentalnej podróży przez klasyczne płyty, ale także na zgłębianiu słabo dotąd przeze mnie zbadanego świata nowszych albumów.

 

[FAJNE ALBUMY, KTÓRYCH NIE MA NA SPOTIFY] Orange Goblin – A Eulogy For The Damned

R-3405908-1329145377.jpeg.jpg

Orange Goblin to zespół, który łączy wszystko, co najlepsze w hard rocku z tym co najlepsze w metalu. Z jednej strony muzyka brytyjczyków jest wystarczająco rock and rollowa, by nie wpadać w typową dla metalu operetkowość, z drugiej strony zaś jest wystarczająco ciężka, by uniknąć wszelkich zarzutów o to, że jest zbyt miękka czy delikatna, jak na heavy metal. A ponieważ myślenie o metalu jako o jedynie słusznej muzyce porzuciłem już gdzieś tak w gimazjum, Orange Goblin to dla mnie idealny zespół metalowy. Z fajnymi riffami i fajnymi melodiami, z chrypką wokalisty, która moje uszy bardziej zachęca do słuchania, niż zniechęca. A przy tym wystarczająco ciężki, by sobie poheadbangować i powkurzać sąsiadów.

A Eulogy For The Damned” to album, dzięki któremu na dobre wkręciłem się w Orange Goblin. Chyba ze wszystkich płyt grupy charakteryzuje się najlepszą produkcją, co pewnie nie wszystkim przypadnie do gustu, ale mi się akurat te selektywne, czyste brzmienie podoba. Zresztą jednym z moich ulubionych kawałków jest zamykający płytę utwór tytułowy, z dość spokojnym, akustycznym wstępem, który stopniowo rozwija się w charakterystyczny dla Goblinów rozpierdol, wciąż jednak zachowujący melodyjność i bogate brzmienie łączące sobie dźwięk przesterowanych gitar, ciężkich bębnów, delikatnych organów hammonda i sezonowanych tanim piwskiem strun głosowych Bena Warda. Drugim moim faworytem jest utwór “Stand for Something“, którego nie zawaham się nazwać przebojowym i – jakby to dziwnie nie zabrzmiało – naładowanym pozytywną energią. W sumie właśnie taka jest muzyka londyńczyków: naładowana energią i – chociaż płyta została zatytułowana “Mowa pogrzebowa dla potępionych” – pełna życia, niczym okrzyk wokalisty przedstawiającego zespół na scenie: “We are Orange fuckin’ Goblin”. Co będziemy mogli usłyszeć już we wrześniu w Aleksandrowie Łódzkim.

Moje ulubione piosenki z 2017 roku

Mastodon – Show Yourself

R-11027874-1508525396-1265.jpeg
W ten queensofthestoneage’owo prosty, toporny wręcz numer Mastodonci zdołali jakoś wpleść swoje znaki firmowe – połamane bębny Branna Dailora i pokręcone solówki gitarowe Brenta Hindsa. I to wszystko klei się w jedną zaskakująco spójną całość. Choć tegoroczny album Mastodona “Emperor of Sand” z początku nie przypadł mi do gustu, to pochodzący z niego utwór “Show Yourself” polubiłem od razu. I wygląda na to, że numer ten sprawi, że jeszcze nie raz spróbuję dać szansę całej płycie. Fakt, że dzięki tej piosence grają Mastodona w komercyjnych stacjach radiowych jest bardzo miłym dodatkiem do jego czysto muzycznej strony. A ból dupy metalczyków z powodu tego, że Mastodon się sprzedał i nie gra już prawdziwego metalu jest prawdziwą wisienką na torcie.

Deep Purple – Birds of Prey

R-10098237-1493065944-4487.jpeg
Przyznam, że postawiłem już krzyżyk na Deep Purple. Do niedawna myślałem, że bohaterowie mojego dzieciństwa, będący jednym z najważniejszych elementów mojego muzycznego DNA po prostu się skończyli. I to już dawno, gdzieś w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Nawet pogodziłem się z faktem artystycznej śmierci (no, dobrze – emerytury) moich idoli. Bo przecież starych płyt Deep Purple nikt mi nie odbierze, a panowie są tak zasłużeni, że mają pełne prawo odcinać kupony od dawnej chwały.

Aż tu nagle w radiu usłyszałem “Birds of Prey” i pomyślałem sobie: ale fajny kawałek. Nie pamiętam, czy sam się zorientowałem, że to Deep Purple, czy oświecił mnie spiker radiowy. W każdym razie ten numer jest inny, niż stare Deep Purple, ale pozbawiony jest wszystkiego, co złe w nowym Deep Purple. Czyli wprawdzie brzmi to trochę jak współczesny rock progresywny (który delikatnie mówiąc niezbyt mi podchodzi), ale pozbawiony jest tych pustych, nie prowadzących do niczego popisów wirtuozerii (w których przoduje obecny gitarzysta grupy Steve Morse). “Birds of Prey” to kawałek napisany kunsztownie, ale zagrany na luzie.

Nothing but Thieves – Amsterdam

R-10357611-1500408406-5058.jpeg
Kolejny dowód na to, że dzięki radiu można poznać coś wartościowego. Muza Nothing but Thieves to rock zdecydowanie zbyt nowoczesny jak dla takiego starego dziada jak ja, wciąż jeszcze po szyję tkwiącego w XX-wiecznym hard rocku. Brzmienie zdecydowanie zbyt podrasowane i wyszlifowane na błysk, gitarowa muza powinna być bardziej organiczna. A jednak główny riff w “Amsterdam” porywa do headbangowania, a gdy wokal frontmana brytyjskiej ekipy wpada w ten swój overdrive, to aż mam ciary.

The Darkness – Buccaneers of Hispaniola

R-10950661-1507314196-4003.jpeg
Lubię The Darkness nie tylko dlatego, że 15 lat temu mieli jeden śmieszny kawałek i jeden śmieszny teledysk. Lubię The Darkness, bo to absolutnie wyjątkowa mieszanka Queen, AC/DC i The Cure. Ale jest coś jeszcze. Takich zespołów, jak The Darkness już nie robią. Nie ma już takich przesadzonych hard rockowych bandów, noszących absurdalne stroje i fryzury, których koncerty to prawdziwe widowisko. Jasne, Aerosmith czy Kiss nadal istnieją i koncertują, ale to zespoły, które trudno nazwać współczesnymi. W pokoleniu The Darkness nie ma takiego zespołu. Ja przynajmniej takiego nie znam. Ktoś może zapytać: a Steel Panther? Uważam jednak, że Steel Panther to zespół na wskroś komediowy, a ekipa z Lowestoft nie do końca. Jasne, The Darkness często są groteskowi, operetkowi, komiczni, ale też zza maski klauna wygląda pewna melancholia. Gdzieś tam w absurdalnym falsecie Justina Hawkinsa przebrzmiewają echa burzliwej biografii zespołu (który nie udźwignął nagłego sukcesu i rozpadł się po dwóch płytach, by zejść się dopiero po kilku latach) i jego lidera (walka z uzależnieniem od koki i anoreksją). I te łzy klauna też są chyba jednym z powodów, dla których lubię The Darkness.

Buccaneers of Hispaniola” nie jest może najbardziej nostalgicznym numerem The Darkness, ale niewątpliwie ma pewną domieszkę tego melancholijnego pierwiastka. Poza tym ma wszystko co najlepsze. Wirtuozerię i rzadką dzisiaj w hard rocku, a będącą przecież fundamentem twórczości takich zespołów, jak choćby Led Zeppelin odwagę eksperymentowania. Jest energetyczny i liryczny zarazem. Łączy tradycję i nowoczesność. Nie robi się już dzisiaj takich kawałków. Ale na szczęście jest The Darkness.

Natalia Nykiel – Total Błękit

R-11032354-1508601092-6101.jpeg
Nie siedzę w klimatach muzyki uprawianej przez Natalię Nykiel i nie śledzę za bardzo jej kariery. Wiem tylko, że kilka lat temu listami przebojów rządził kawałek, w którym dwudziestoletnia piosenkarka namawiała kogoś do tego, żeby stał się dorosły i o tym, że nie umie być suką. Był to całkiem niezły, łatwo przyswajalny popowy numer. Potem jednak Natalia Nykiel odpłynęła w kierunku dyskotekowego electro, który to gatunek niezbyt do mnie przemawia.

W nowym singlu zatytułowanym “Total Błękit” wciąż mamy do czynienia z electro, ale nieco bardziej radiowym. Numer wpada w ucho, a przede wszystkim posiada coś nieoczywistego: organiczność, prawdę, niedoskonałość. To rzeczy coraz rzadziej spotykane, nie tylko w muzyce elektronicznej, nie tylko w popie, ale także rocku, od którego jednak zazwyczaj oczekuje się autentyzmu. Tymczasem w “Total Błękit” śpiew Natalii przeradza się w krzyk albo zawodzenie, wokalistka traci oddech, jej głos staje się zachrypnięty. Wszystko to zaskakująco dobrze komponuje się z dźwiękiem syntezatorów i tworzy całość, której chce się słuchać w kółko.

Moje ulubione EP-ki z 2017 roku

Highfly – Or Die

highfly

Pochodzący z Warszawy mistrzowie amatorskich, niskobudżetowych teledysków na swojej debiutanckiej EP-ce brzmią jak goście znający się od dzieciństwa, siedzący w piwnicy i grający rock and rolla popijając przy tym browary i jarając zioło. Zresztą tak pewnie mniej więcej proces powstawania “Or Die” wyglądał. Oczywiście istnieją tysiące bandów, które siedzą w piwnicy i tworzą muzykę pijąc piwo i paląc trawę. Ale Highfly przy okazji robi tę muzykę bardzo dobrze, co już nie każdemu się udaje. Może “Or Die” brzmiałoby lepiej, gdyby zostało nagrane w profesjonalnym studio pod okiem doświadczonego realizatora. Ale straciłoby też sporo ze swojej rock and rollowej spontaniczności, charakterystycznego garażowego luzu, który jest głównym atutem tej EP-ki i chyba muzyki Highfly w ogóle.

White Highway – City Lights white highway

Większość osób zapytanych, co stanowi najmocniejszą stronę zespołu White Highway, wspomni zapewne charakterystyczny i mocny głos wokalistki. Pewnie jest w tym wiele prawdy. Uważam jednak, że utalentowana frontmenka (frontwomenka?) nie wystarczy, by odtrąbić sukces. Najwyraźniej White Highway też tak uważają, bo ich materiał jest dopracowany pod każdym względem, zarówno wykonawstwa, jak i songwritingu. Zwłaszcza, że hard rock lat osiemdziesiątych, którym się inspirują, pełen jest mielizn, na które łatwo wpłynąć. Można popaść w tandetną, plastikową łzawość albo w bezpłodne popisywanie się umiejętnościami przez gitarzystę prowadzącego. White Highway nie wdepnęło na żadną z tych min.

Mastodon – Cold Dark Place81HvFh6hNxL._SL1200_

Jeśli miałbym opisać tę EP-kę jednym słowem, to byłoby to “nastrój” i “klimat”. A nie – to dwa słowa! Ekhm… Więc gdybym miał opisać tę EP-kę dwoma słowami, byłyby to “nastrój”, “klimat” i “atmosfera”. Cholera – to trzy słowa! Nieważne… W każdym razie zaczynając od okładki, a na aranżach kończąc, “Cold Dark Place” pozwala zanurzyć się całkowicie w wykreowanym przez kwartet z Atlanty ciemnym i zimnym świecie. Materiał jest tak spójny (co nie znaczy, że jest nudny), że aż trudno uwierzyć, że utwory na tę EP-kę powstawały przy okazji sesji do płyt “Once More ‘Round the Sun” z 2014 roku i zeszłorocznego “Emperor of Sand“, czyli wydawnictw, które dzieli znacznie więcej, niż tylko dystans czasowy.

Motörhead – Under Cöver. Czyli o tym, jak rynek muzyczny zmienił się mniej, niż byśmy sobie tego życzyli

Teoretycznie muzyki powinno się słuchać dla samej muzyki. Nie oszukujmy się jednak, towarzysząca jej otoczka najczęściej ma wpływ na jej odbiór. To jak artysta prezentuje się na scenie ma wpływ na to jak postrzegamy samą muzykę, nawet jeśli mówimy o konkursie chopinowskim. Znajomość okoliczności towarzyszących powstaniu jakiegoś utworu może diametralnie zmienić naszą jego interpretację. Niestety tak było w moim przypadku, kiedy sięgnąłem po “Under Cöver” Motörhead. I zamierzam pewne fakty związane z tym wydawnictwem wyjawić. Więc jeśli nie chcecie ryzykować utraty radości ze słuchania tego albumu, nie czytajcie dalej tego tekstu.

Motörhead_Under_Cover_album_cover

Jak sama nazwa wskazuje, na nowym albumie Motörhead znalazły się same covery. Utwory z repertuarów innych wykonawców sprawdzają się w ich interpretacji bardzo różnie. Z jednej strony kowerowanie thrashowego “WhiplashMetalliki przez zespół, który zapoczątkował thrash, to pewniak i samograj, a w śpiewanym przez Lemmy’ego “God Save The Queen” jest jeszcze więcej bezczelności i obrazoburczości, niż w wersji Sex Pistols. Z drugiej strony w “Breaking the LawJudas Priest czy “Cat Scratch FeverTeda Nugenta panowie grają równo i w ogóle, ale Motörhead nie wnosi do tych piosenek jakiejś szczególnej świeżości. Ale nawet jeśli zespół wykonuje utwór innego artysty w sposób nieszczególnie nowatorski, to fajnie jest tego posłuchać, jeśli czuć, że muzycy dobrze się bawią grając go. I tak mogłoby być i w przypadku tego albumu. Tylko, że słuchając “Under Cöver” nie czuć funu z grania i charakterystycznego dla Motörhead apetytu na życie. Czuć za to charakterystyczną dla przemysłu płytowego chciwość.

Bo nie oszukujmy się, nowy album Motorhead to klasyczny przykład robienia przez biznesmenów w garniturach hajsu na śmierci lidera jednego z najsłynniejszych rock and rollowych zespołów świata. I choć nie jest to zjawisko nowe, ten przypadek wyróżnia się wyjątkową perfidią. Dodatkowo album ten jest świadectwem, że w ostatnich dekadach rynek muzyczny nie zmienił się za bardzo na lepsze, wszak Internet miał zdemokratyzować stosunki między konsumentami muzyki, a jej twórcami. Tymczasem okazuje się, że wciąż silniejsi i bogatsi mogą oszukiwać fanów, sprzedając im starego, odgrzewanego kotleta, zawiniętego w nową, błyszczącą folię aluminiową. I to wszystko niestety trochę mi psuje odbiór czysto muzycznej strony płyty.

Trzeba przyznać, że wydanie po śmierci lidera Motörhead, Lemmy’ego Kilmistera, albumu z coverami jest posunięciem dość przebiegłym. Wytwórni płytowej udało się stworzyć wrażenie, że albo jest to album przygotowywany przez zespół w ostatnim czasie, tylko lider zespołu zmarł, zanim płyta została wydana, albo jest to zbiór wcześniej niepublikowanych piosenek. Nie jest to jakiś tam ordynarny “The Best of Motörhead. Smutno ci, że twój idol umarł? Upamiętnij go kupnem składanki najlepszych przebojów i wysoką premią świąteczną dla zarządu wytwórni płytowej”. Tylko, że “Under Cöver” nie był przygotowywany przez Motörhead, a przez korporacyjnych urzędników. I wcale nie zawiera wcześniej niepublikowanego materiału. Na jedenaście piosenek, zaledwie dwie (“HeroesDavida Bowiego i “Rockaway Beach” Ramonesów) nie ukazały się nigdy na żadnym oficjalnym wydawnictwie. W dodatku co najmniej jeden z numerów (mam na myśli “Hellraiser“) był całkiem dużym hitem i jest chyba znany nawet mniej zagorzałym fanom Motörhead, a inny (“Sympathy For The Devil“) jest z kolei utworem z… poprzedniego albumu grupy.

Dlaczego tak mnie to denerwuje? Z dwóch powodów.

Po pierwsze dlatego, że wydaje mi się to rozmienianiem na drobne dziedzictwa artysty, który wsławił się tym, że nigdy się nie sprzedał. Autentyczność w muzyce rockowej jednak odgrywa, cóż, sporą rolę. A Lemmy Kilmister był najlepszym przykładem rzeczywistej realizacji etosu rock and rollowca. I nie chodzi mi tylko o to, że tuż przed swoją śmiercią, mimo siedemdziesiątki na karku, nadal jakby nigdy nic popijał Jacka Danielsa i palił czerwone Marlboro. Chodzi także o to, że mimo, że w ostatnich dekadach Motörhead stało się marką umieszczaną nie tylko na t-shirtach i kubkach, ale i na butelkach wina i wibratorach (sic!), co z pewnością owocowało milionowymi przychodami, Lemmy nadal mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu, a zespół, mimo, że pewnie mógłby żyć wyłącznie z tantiem, regularnie wydawał nowe płyty i ruszał w trasy. To był przykład artysty, który nigdy nie zniżył się do chamskiego odcinania kupnów od dawnej chwały, ponieważ kochał to, co robił i robił to, ponieważ to kochał, a nie ponieważ potrzebował kupić nowe Lamborghini. A to, że teraz Lemmy nie żyje i Motörhead nie wyda kolejnej płyty, to przecież jeszcze nie znaczy, że wytwórnia ma w tym roku zarobić mniej złotych monet.

Po drugie wkurza mnie to dlatego, że ten album jest zbiorem piosenek, który byłby całkiem miłą i przyjemną playlistą na Spotify. Ale fakt, że ktoś zrobił z tego płytę, sprzedaje ją w formie fizycznej (w polskich sklepach internetowych można płytę kupić już od 68,06 PLN, słownie sześćdziesięciu ośmiu złotych sześciu groszy!) i zbija na wiernych fanach grube pieniądze psuje sporą część funu ze słuchania muzyki. Jest 2017 rok! Teoretycznie w erze internetu i streamingu fani muzyki nie muszą już działać pod dyktando przemysłu płytowego. Mogą wybrać dwie niepublikowane wcześniej piosenki Motörhead na iTunes, zapłacić za nie w sumie dwa dolary, a resztę forsy przeznaczyć na – nie wiem – np. na płytę jakiegoś mało znanego startującego zespołu…? Niestety, rzeczywistość jest inna, internet wcale nie zdemokratyzował rynku muzycznego. Showbiznesem cały czas rządzą panowie w drogich garniturach palący śmierdzące cygara, którzy dopóki będą mogli wcisnąć ludziom odgrzewanego kotleta za grube pieniądze, będą to robić. Nie będą ryzykować inwestując w młodych nieznanych artystów, kiedy – żerując na autentycznym uwielbieniu fanów, które samo w sobie nie jest przecież złe – mogą wycisnąć starego dobrego Lemmy’ego, jak cytrynę. Bo jeśli myślicie, że kupując płytę Motörhead, wspieracie materialnie Motörhead, to się mylicie – głównym beneficjentem nadal są ludzie, którzy jedynie pośredniczą w wymianie dóbr między muzykiem a słuchaczem. Czyli jak za starych, niekoniecznie dobrych czasów.

Wiek to tylko liczba. Czyli o ludziach, którzy odnieśli sukces po trzydziestce

Rozmawiając ostatnio z moimi znajomymi, mam coraz częściej wrażenie, że dominuje pogląd o tym, że jeśli przed trzydziestym rokiem życia nie osiągnęło się sukcesu życiowego (rozumianego zarówno jako sukces zawodowy, jak i w życiu prywatnym), to jest się totalnym przegrywem. Człowiek po trzydziestce to już właściwie człowiek z wiekiem do trumny, powinien spisywać już testament, tylko właściwie po co, skoro nie ma żadnego (materialnego lub niematerialnego) dorobku? Osobiście uważam, że jeśli w ciągu pierwszych 12 lat swojego dorosłego życia nie zostałeś gwiazdą rocka, nie zbudowałeś domu, nie zrobiłeś doktoratu, nie zarobiłeś pierwszego miliona i nie założyłeś rodziny, to jeszcze nie znaczy, że powinieneś żyć ze świadomością życiowej porażki.

Uważam, że przekonanie, iż sukces życiowy może przyjść wyłącznie przed trzydziestką, to wynik z jednej strony późnokapitalistycznej presji na to, by być chomikiem obracającym swoim kołowrotkiem szybciej, niż inne chomiki, a z drugiej strony nowoczesnego kultu młodości według którego należy zaszokować ludzkość swoim talentem, a potem umrzeć mając góra 27 lat. I jest ono całkowicie błędne. Na poparcie mojej tezy przedstawiam subiektywny ranking osób, których kariera ruszyła na dobre dopiero po trzydziestce.

Sylvester Stallone

rocky_pub01_-_h_2015

W wieku 30 lat Sylvester Stallone nie osiągnął wiele. Marzenia o błyskotliwej karierze raczej się nie spełniały. Mógł pochwalić się niewielkim dorobkiem obejmującym występ w filmie pornograficznym, do którego angaż przyjął, by nie wylądować na ulicy. W końcu jednak postanowił sam napisać scenariusz filmu, samemu go nakręcić i wystąpić w nim w roli głównego bohatera. Film opowiadał o uderzająco podobnym do samego Stallone’a życiowym przegrywie imieniem Rocky, który dostaje szansę na sukces i wykorzystuje ją. Resztę tej opowieści wszyscy znamy: “Rocky” stał się oscarowym hitem i doczekał się kilku sequeli, z których każdy zarobił miliony monet. Potem Stallone nakręcił jeszcze kilka części Rambo i parę innych filmów akcji, które może nie uzyskały poklasku krytyków, za to sprawiły, że Włoski Ogier mógł kupić rezydencję ze stajnią, w której utrzymywał 80 koni. Osiemdziesiąt.

J.K. Rowling

jk-rowling-image

Gdy pierwsza część przygód Harry’ego Pottera trafiła na półki księgarń, J.K. Rowling miała 32 lata. Ale był to chyba akurat najmniejszy jej problem, biorąc pod uwagę, że była wówczas samotną matką żyjącą z zasiłku.

Lemmy Kilmister

rs-222649-GettyImages-85513871

Lemmy zaczął parać się graniem rock and rolla, gdy jeszcze był nastolatkiem. Później grał w zespole Hawkwind, który dzisiaj jest dość znany i uważany za kultowy. Ale nie oszukujmy się – prawdziwy sukces przyszedł dopiero, gdy założył Motörhead. Kiedy listy przebojów zostały zaatakowane przez pędzący niczym tornado “Overkill“, Lemmy miał 34 lata.

Harrison Ford

han-solo-return-of-the-jedi_612x380

O karierze Harrisona Forda wie każdy, każdy chyba słyszał o tym, jak był stolarzem w Hollywood, bezskutecznie próbując przebić się jako aktor. Wprawdzie grywał tu i tam, ale w momencie, gdy zagrał swoją pierwszą naprawdę dużą rolę w filmie niejakiego George Lucasa (fun fact – Lucas jest od Forda 2 lata młodszy, nie potrafię sobie wyobrazić, że George Lucas jest od kogokolwiek młodszy), zatytułowanym “Gwiezdne Wojny“, miał 35 lat. Potem już chyba nie mógł narzekać na brak propozycji, raczej zaczął narzekać na ich nadmiar. Bycie Hanem Solo, Indianą Jonesem, Rickiem Deckardem i Ściganym musi być dość czasochłonne.

Dave Kushner

23182_artist

Gitarzysta Velvet Revolver, podobnie jak Lemmy, grał w zespołach odkąd był nastolatkiem. Żaden z tych zespołów nie odniósł jednak zbyt wielkiego sukcesu. Ale nigdy nie wiadomo, kiedy los się odmieni. W wieku 36 lat Kushner został zaproszony przez Slasha, kumpla z liceum, który w między czasie osiągnął spory komercyjny sukces w zespole Guns N’ Roses, do udziału w nowym projekcie, jeszcze przez kilka miesięcy dojeżdżał na próby z roboty na budowie.

Stan Lee

7086434

Dzisiaj każdy wie, kim jest Stan Lee. Miliony ludzi w kinach na całym świecie oklaskuje kolejne cameo 94-letniego autora komiksów w kolejnych filmach Marvela. Ale nie zawsze było tak różowo – pierwszym komiksem, według scenariusza Lee, który odniósł sukces, była “Fantastyczna Czwórka“. Gdy ukazał się pierwszy zeszyt serii, Stan Lee miał 39 lat. Także następnym razem, kiedy pomyślicie, że ktoś, kto zbliża się do czterdziestki z pewnością jest nudziarzem, przypomnijcie sobie, że ktoś kiedyś wymyślił Spidermana i X-Menów wchodząc w piątą dekadę swojego życia.

Dave Wyndorf

7092256ff32a627ed0434a54d4cea3ed

Dave Wyndorf to wokalista i lider stoner rockowego Monster Magnet – jednego z moich najulubieńszych zespołów ever. Wyndorf przez lata grał koncerty dla trzydziestu osób, nagrywał demówki, płyty, a przy tym zatrudniał się w różnych prestiżowych miejscach, takich jak stacje benzynowe. Tytuły pierwszych EP-ek Monster Magnet, takie jak “Forget About Life, I’m High on Dope” czy “We’re Stoned, What Are You Gonna Do About It?” są chyba najlepszym świadectwem, że podchodzili do wolnego tempa rozwoju swojej kariery z dużą dozą dystansu i stoickiego spokoju. Może to dlatego mainstreamowy, komercyjny sukces przyniosła im dopiero ich czwarta studyjna płyta zatytułowana “Powertrip“. Wydana w momencie, gdy Dave Wyndorf miał 42 lata.

Samuel L. Jackson

1xRW0_f-thumbnail-100-0

Jak myślicie: ile lat ma Samuel L. Jackson? No, jest już pewnie jakoś po pięćdziesiątce…? You’re motherfuckin’ right, jest po pięćdziesiątce. Bo ma 69 lat. A to oznacza, że kiedy zagrał w “Pulp Fiction” 23 lata temu, chyba swoim pierwszym naprawdę znanym filmie, miał 46 lat. Czterdzieści sześć!

Sixto Rodriguez

top-49-influential-men-sixto-rodriguez-36-1088600-TwoByOne

Faktem jest, że amerykański piosenkarz odniósł pewne sukcesy będąc jeszcze dwudziestokilkulatkiem. Wydał dwie płyty, koncertował nawet w Australii. Ale jego kariera szybko przygasła, a Rodriguez wiódł zwykłe życie człowieka klasy pracującej. Musiał być mocno zaskoczony, gdy w wieku 55 lat odkrył, że z jakiegoś powodu jego popularność w Republice Południowej Afryki porównać można z popularnością Elvisa Presley’a w Stanach. Rodriguez zaczął na nowo koncertować i cieszyć się sławą. Nie wiedział jeszcze wtedy, że czeka go co najmniej jeszcze jedno miłe zaskoczenie. W 2012 roku, gdy piosenkarz miał już lat 70, na ekrany kin wszedł film zatytułowany “Sugar Man” opowiadający jego niesamowitą historię. W ciągu kilku miesięcy po jego premierze, Rodriguez z gwiazdy RPA awansował na gwiazdę formatu światowego.

Także… Następnym razem, gdy stwierdzicie, że jeśli nie osiągnęliście nic spektakularnego przed trzydziestym, albo czterdziestym, albo pięćdziesiątym rokiem życia, przeczytajcie jeszcze raz powyższą listę. Bo – zabrzmi to może jak farmazony trenerów rozwoju osobistego, ale trudno – sukces często przychodzi później, niż się go spodziewamy. I to czy masz 27, 30, 35 czy 50 lat nie ma tu żadnego znaczenia. No, chyba, że chcesz zrobić karierę w sporcie. Tutaj niestety wiek chyba akurat ma znaczenie.

Queens of the Stone Age – Villains

Uczciwie z mojej strony będzie na samym wstępie oświadczyć, że uważam, że Queens of the Stone Age to najbardziej innowacyjny zespół hard rockowy od czasów Black Sabbath. Ilekroć ktoś mi mówi “stary, kiedyś to był rock and roll, teraz to nawet jeśli coś jest dobre, to jest wtórne”, odpowiadam: “słyszałeś QOTSA”? Można ich nie lubić, ale trudno dyskutować z tym, że jest to zespół, który a) wprowadził nową jakość b) tworzy muzykę rozpoznawalną na pierwszy rzut ucha c) posiada wiarygodność potrzebną, by zostać zaakceptowanym jako wystarczająco badassowy.

Villains_cover_artwork

Co ciekawe, to ostatnie udaje im się, mimo że QOTSA niezbyt epatują charakterystycznym dla hard rockowych napinaczy maczyzmem. Mam na myśli to, że lider i główny architekt brzmienia zespołu Josh Homme nigdy nie wydarł japy w żaden sposób, jak to czynią często Dave Grohl czy Steven Tyler, nie wspominając nawet śpiewaków z kręgów bardziej heavy metalowych, niż Foo Fighters czy Aerosmith. Ba, Homme dość często śpiewa falsetem. I jakoś nikt mu nie powie, że jest pizdą. Może to mieć coś wspólnego z faktem, że wokalista QOTSA ma jakieś trzy metry wzrostu i jest w stanie przydzwonić ci w zęby tak, że polecisz stąd do Palm Desert. Nawet jeśli powiedziałeś to w internecie. Odarcie muzyki Queens of the Stone Age z otoczki napinania muskułów i udowadniania, kto ma dłuższego penisa i w związku z tym jest bardzie trve jest zabiegiem celowym. Zadeklarowanym już na samym wstępie poprzez nazwę zespołu. Jak powiedział sam Homme: “The Kings of the Stone Age wear armor and have axes and wrestle. The Queens of the Stone Age hang out with the Kings of the Stone Age’s girlfriends when they wrestle… Rock should be heavy enough for the boys and sweet enough for the girls. That way everyone’s happy and it’s more of a party”.

Nie sposób nie zauważyć, że muzyka QOTSA zaczyna być coraz bardziej “sweet” i coraz mniej “heavy”. Moim zdaniem trend ten zauważalny jest nie – jak sądzi wielu – od albumu “…Like Clockwork” z 2013 r., ale mniej więcej od czasów “Era Vulgaris” z roku 2007. Wtedy to właśnie pełne brudnego pustynnego piachu, grane na obniżonych strojach riffy z ery “Songs for the Deaf” ustąpiły szklistemu brzmieniu z dużą ilością pogłosu ery “Ery Vulgaris” (sic!), z jakim mieliśmy do czynienia nie tylko na albumach Queensów, ale także w innych projektach Josha, czy to w Them Crooked Vultures czy na ostatniej płycie Iggy’ego Popa (w obydwu projektach po kilku nutach można zauważyć, że Homme miał znacznie większy wpływ na efekt ostateczny, niż pozostali muzycy). Lider Queens of the Stone Age coraz mniej pragnie być Tonym Iommi, a coraz bardziej chce być Davidem Bowie.

O ile jednak wcześniej – nawet na “…Like Clockwork” – był to Bowie ze sporą domieszką wysokooktanowego doom metalowego paliwa, o tyle na “Villains” nie ma nic, co można by podciągnąć pod prężenie muskułów. Co pokazuje, że Homme nie musi już niczego udowadniać, bo w sumie to nigdy nie musiał. Poziom głośności i ciężar riffów skacze tutaj najwyżej do poziomu garażowego rock and rolla spod znaku Eagles of Death Metal. Nawet w najszybszych i najostrzejszych, utrzymanych mocno w stylu znanym z “Ery Vulgaris” piosenkach, jakimi są “Head Like a Haunted House” czy “The Evil Has Landed” (w którym Homme ukradł groove z mojego kawałka, ale lepiej nie będę mu tego wypominał, bo przyjedzie i mnie zbije). Dlatego też fani, którzy liczą na mocne ciosy w twarz w stylu “A Song for the Dead” czy “Feel Good Hit of the Summer” będą zapewne rozczarowani tą płytą. Ale fakt, że QOTSA nagrali płytę zdecydowanie mniej hałaśliwą, mniej przesterowaną i mniej heavymetalową, to jeszcze nie znaczy, że jest to album, który możecie puścić swojej babci. Wciąż Homme i spółka epatują tą samą, co zawsze psychodelią, tą samą mantrową monotonią, które zdefiniowały ich styl na debiutanckim albumie.

“Villains” zawiera o wiele mniej chwytliwych, łatwo zapamiętywalnych numerów, niż “…Like Clockwork”. Nie wspominając już o takich samograjach jak “The Lost Art of Keeping a Secret“, “Monsters in the Parasol“, “Make It wit Chu” czy o przebojowym el dorado, jakim była cała płyta “Songs for the Deaf”. Ale za to chyba nigdy wcześniej na żadnym albumie QOTSA nie było tyle melodii: zamykający album numer “Villains of Circumstance”; “Fortress”, które mogłoby być równie dobrze napisane przez Grega Dulli’ego; czy mój faworyt “Un-Reborn Again” (posłuchajcie tych dęciaków i tego “tu tu ru tu tu”, no kurde!) to tylko najbardziej skrajne przypadki.

Gdzieś w jakimś wywiadzie Homme powiedział, że na “Villains” kontynuuje kierunek z poprzedniej płyty, jednak będzie ona o wiele mniej smutna i depresyjna, niż “…Like Clockwork”. Stąd pewnie obecność bardziej tanecznych kawałków, takich jak singlowe “The Way You Used to Do”, czy obecność motywów funkowych, czy synthpopowych. Jak w otwierającym płytę “Feet Don’t Fail Me”, które choć zaczyna się trochę, jak “The Thing That Should Not Be” Metalliki, by po chwili, zamiast ciężkim jak pociąg pancerny riffom, ustąpić syntezatorom i skocznemu basowi. Muszę powiedzieć, że o ile nie dodawałem żadnych sensacyjnych wykrzykników przy słowach “funkowy” i “synthpopowy” (przecież staram się od początku tego tekstu udowodnić, że Homme nie ma absolutnie żadnego problemu z robieniem kolejnych stylistycznych wolt), to słowo “skoczny” brzmi w tekście o Queens of the Stone Age trochę… nietypowo. Ale co robić, kiedy nie potrafię znaleźć lepszego słowa. Zresztą skoczność ta jest też chyba trochę ironiczna, jak cała twórczość QOTSA, w której nigdy nie wiadomo, czy oni tak na poważnie, czy to tylko konwencja.

Przez to, że nie potrafię odróżnić, kiedy w muzyce ekipy Josha kończy się żart, a zaczyna się poważka, trudno mi jest powiedzieć cokolwiek o tekstach z “Villains”. Bo i tu, tak jak w przypadku innych artystów zmieniających ciągle maski i skaczących z konwencji na konwencję, trudno stwierdzić, czy to ironia, czy szczerość. Niemniej można przecież, olewając intencje autora, zawsze interpretować je po swojemu. Tak robię z Nickiem Cavem, tak mogę też robić z Homme. I tak jak pozwalałem sobie rozumieć dosłownie słowa “if life is but a dream, then wake me up” z otwierającego poprzednią płytę “Keep Your Eyes Peeled”, bo wokalista miał wtedy problemy ze zdrowiem i dragami, tak teraz pozwolę sobie uznać, że “The Way You Used to Do” jest po prostu love songiem. No, bo skoro już wyszedł z depresji?

Najnowszy krążek Queens of the Stone Age nie jest dziełem wybitnym. Niektóre numery wymagają czasu, by je docenić, inne pewnie zostaną zapomniane. Być może ta płyta jest jedną z tych, których z początku fajnie się słucha, a potem się nudzą. Zresztą muzyka Queens of the Stone Age ryje mój mózg na tyle, że jestem w stanie słuchać ich tylko przez pewien czas, potem jednak muszę zrobić przerwę. Czy do niej po tej przerwie wrócę? Na razie nie jestem w stanie powiedzieć.

Co mi się podoba w tej płycie to właśnie ten bezkompromisowy kierunek obrany przez Homme. Ta obojętność na ewentualne oczekiwania fanów, krytyków czy kogokolwiek, dająca realną wolność twórczą. Bo mam wrażenie, że wielu artystów jest w swej kreatywnej swobodzie ograniczana nie przez krwiopijcze wytwórnie płytowe czy skomercjalizowaną scenę, ale właśnie przez siebie samych i swoją własną potrzebę bycia akceptowanym. A jak się ma trzy metry wzrostu, to nie trzeba zabiegać o akceptację u rówieśników. Choć pewnie wielu trzymetrowców i tak to robi, prężąc muskuły i udowadniając, kto ma dłuższego penisa. Ale nie Josh Homme. On ma to w dupie. W sensie, ma w dupie oczekiwania wobec siebie i swojej muzyki. I bardzo dobrze.