Dziś dziesiąta rocznica wydania albumu “Push The Sky Away” zespołu Nick Cave & The Bad Seeds. Okładka tej płyty przedstawia lidera grupy wchodzącego do pomieszczenia, przez które przemyka naga kobieta. Ta kobieta to żona wokalisty – modelka, aktorka i projektantka Susie Bick.
Kiedyś czytając o Susie Bick na Wikipedii można było dowiedzieć się, że zasłynęła m.in. pojawieniem się na okładce wydanej w 1985 roku płyty “Phantasmagoria“ brytyjskiego zespołu The Damned.
No i o tym, że wystąpiła na okładce “Push The Sky Away”, bo ten doskonały album także staje się już klasyką. To już dwie kultowe płyty z Susie Bick na okładce. Na pierwszej miała niespełna 20 lat, na drugiej – 47.
Niedawno w poście na Instagramie, Bick podzieliła się historią powstania fotografii, która ostatecznie przeobraziła się w artwork albumu Cave’a:
To zdjęcie powstało sponatanicznie w naszej sypialni w Brighton. Zostało zrobione przez naszą bliską przyjaciółkę i świetną fotografkę Dominique Issermann. D i ja byłyśmy w trakcie sesji zdjęciowej do czasopisma i właśnie się przebierałam, gdy wszedł Nick. Dominique poprosiła go o otwarcie okiennic, by wpuścić więcej światła. Zmusiło mnie to do zasłonięcia oczu przed jasnym słońcem.
Ta historia balansuje gdzieś na granicy prawdopodobności i nieprawdopodobności tak, jak cały mit, persona Nicka Cave’a i wszystko, co z nim związane. Sami osądźcie czy jest prawdziwa. A potem posłuchajcie absolutnie genialnego “Push The Sky Away“.
Oto w końcu przedstawiam mój subiektywny wybór. Jak zwykle, kolejność nie świadczy o pozycji płyty w jakimś rankingu, tylko jest chronologiczna. Smacznego!
Mieszkańcy antypodów umieją w psychodelię. Obecni liderzy tego gatunku: Tame Impala, King Gizzard & The Lizard Wizard czy Pond pochodzą z Australii. Lamp of the Universe są z Nowej Zelandii. To muzyka, która z pewnością nie odniesie sukcesu na miarę Lorde, ale mi wyjątkowo siedzi z tymi phaserami i wah wahami. No, umieją tam w tę psychodelę. Może to od tego ciągłego zwisania głową w dół?
To bardzo dobry album. Wierzcie mi. Wiem, bo sam go nagrałem! 😀 A tak serio: “Panther” mógł być katastrofą. Pracowało przy nim wielu artystów i mógło się skończyć totalnym bałaganem. Ale wyjątkowe muzyczne osobowości muzyków, którzy współtworzyli ten album, nie tylko nie zburzyły spójności wizji, ale wzniosły moje kompozycyjne na poziom, który do tej pory mnie zaskakuje.
Druga płyta niemieckiej kapeli to rakieta, którą lecisz w kosmos, by wylądować w nebuli, w której mieszają się brzmienia Tame Impala, space rock, synthwave, punk rock i chwytliwe kompozycje w stylu Blur. I jest to wyprodukowane tak, że ma się wrażenie, że to jakiś zespół z pierwszej setki najchętniej odtwarzanych na Spotify i jest się jedyną osobą na świecie, która jeszcze o nie nie słyszała.
Słuchanie “WE” to doświadczenie słodko-gorzkie. Oskarżenia pod adresem frontmana Wina Butlera odpowiadają za tę gorzką część. I kładą się cieniem na reputacji grupy uchodzącej dotąd za rodzinny band szerzący pozytywne przesłanie. Cóż, to już kolejny raz, gdy ktoś, kto stworzył coś pięknego, okazał się być fiutem. Jednak album wciąż pozostaje piękny, choć dziś już trudniej się tym cieszyć.
Ten album jest jak ogień rozpalony w kominku w małej chatce po środku skąpanych we mgle szkockich wzgórz. “Klimat” i “atmosfera” to dwa słowa, które przychodzą mi do głowy. A jakby tego było mało, Nutini dorzucił tutaj świetny songwriting, doskonałe aranże i produkcję, a na szczycie tego tortu położył wisienkę w postaci swojego emocjonalnego, świdrującego serce głosu.
Zapewne najmroczniejszy album w karierze Florence. I jest to mrok zdecydowanie wykraczający poza jej upodobanie do gotyckich historii o duchach i topielcach, choć nie mogło ich zabraknąć w tej kronice naszych ciekawych czasów. Niemniej jest to cholernie dobre. Za każdym razem, kiedy brytyjska grupa wydaje płytę, ląduje ona na liście moich albumów roku i “Dance Fever” nie będzie wyjątkiem.
W ciągu swej kariery nowojorskie trio zmierzało od bombastycznych, hałaśliwych piosenek ku bardziej dojrzałym i przemyślanym. “Cool It Down” jest ukoronowaniem tej wędrówki. Ale choć bardziej stonowany i refleksyjny, ten album bynajmniej nie jest nudny – wciąż ma w sobie tę jaskrawość, za którą pokochaliśmy Yeah Yeah Yeahs.
Najpiękniejszą rzeczą na tej płycie jest atmosfera. Atmosfera wolności. Wolności od tego, o czym pisać teksty, jak grać i śpiewać, jak to się teraz robi i co ludzie powiedzą, jeśli odważysz się zrobić coś inaczej. Milito zdaje się albo o tym wszystkim nie wiedzieć, albo to ignorować.
Iggy Pop “Post Pop Depression” (18 marca 2016)
Charyzmatyczny głos i teksty Iggy’ego Popa tak dobrze kleją się z brzmieniem i psychodelicznymi aranżami odpowiedzialnego za produkcję Josha Homme, że właściwie powinniśmy być oburzeni, że ta współpraca nie nastąpiła wcześniej. Iggy Pop jamujący z Queens of the Stone Age to crossover, o który nikt nie prosił, ale wszyscy są za niego wdzięczni.
Radiohead “A Moon Shaped Pool” (17 czerwca 2016)
Nastrojowy, poruszający i w niebanalny sposób piękny album. Aż trudno uwierzyć, że są tutaj utwory wyjęte z szuflady po dwudziestu latach, ponownie przearanżowane na potrzeby płyty. Ale skoro nawet odrzuty z sesji Radiohead tworzą lepszą płytę, niż cokolwiek, co większość artystów nagra przez całą karierę, to chyba jednak nie należy się dziwić.
Red Hot Chili Peppers “The Getaway” (17 czerwca 2016)
Z początku nie doceniłem tego albumu. Skonfundował tym, że nie było na nim żadnych bangerów, żadnego buzującego funkową energią prężenia muskułów. RHCP zawsze umieli w refleksyjne, liryczne utwory, ale nigdy nie oparli na ich całego albumu. Na “The Getaway” to zrobili i udało im się stworzyć album piękny.
Michael Kiwanuka “Love & Hate” (15 lipca 2016)
Można podziwiać zręczność z jaką Brytyjczyk miesza indie rocka z soulem, tworząc magiczną miksturę, której nie mogą oprzeć się producenci reklam i czołówek do seriali. W tej płycie jest wszak coś, czego nie da się sfabrykować. Słychać tutaj tę melancholię. Nieuchwytną i niepodrabialną. I zawsze wywołującą u mnie ciarki.
Organek “Czarna Madonna” (4 listopada 2016)
Debiutancki krążęk Organka “Głupi” był zupą, w której pływały numery bluesowe i punkowe. Na “Czarnej Madonnie” te wpływy stopiły się w unikatowy, dojrzały styl. Przy czym Organek wciąż pozostał na tej płycie bluesmanem, po prostu opowiadaczem historii rozgrywających się gdzieś na rozdrożu pomiędzy Suwałkami a Raczkami.
Sorry Boys “Roma” (18 listopada 2016)
To co wyróżnia Sorry Boys na tle innych popowych artystów, to fakt, jak bardzo ten zespół jest uduchowiony. A zarazem pozostaje bardzo zmysłowy. A płyta “Roma” to taki wir, w którym mieszają ze sobą sacrum i profanum, tańczą ze sobą codzienność i magia, pierwiastek apolliński ściera się z dionizyjskim. A warszawski zespół bawi się tymi żywiołami, tworząc z nich harmonijną całość.
The War On Drugs “A Deeper Understanding” (25 sierpnia 2017)
“A Deeper Understanding” jest jak młodszy brat “Lost in the Dream”, które również znalazło się na tej liście. Zwykle jednak gdy młodsi bracia próbują naśladować starszych, wychodzi z tego straszny cringe. Tutaj jest wręcz odwrotnie, młodszy brat jest jeszcze bardziej cool i ma więcej klasy, niż starszy. I jest od niego dojrzalszy.
William Patrick Corgan “Ogilala” (13 października 2017)
To mógłby być kolejny solowy album wokalisty rockowego zespołu, wypełniony nudnymi akustycznymi piosenkami. Na szczęście Corgan jest jednym z najlepszych melodiopisarzy ever, więc jego piosenki bronią się zarówno ze stosami fuzzów czy partiami symfonicznymi, jak i z surowymi aranżami, gdzie pianino i gitara akustyczna są zaledwie muśnięte przez instrumenty smyczkowe czy syntezatory.
Weedpecker “III” (5 stycznia 2018)
Istnieją ludzie, którzy uważają Weedpecker za najlepszy polski zespół. I ja do tych ludzi należę. I jeśli jest jedno osiągnięcie, którym sobie ekipa Piotra Dobrego na ten tytuł zasłużyła, to niewątpliwie jest to płyta “III”. Słucham jej już 5 lat, a moment w którym mi się znudzi wciąż wydaje się bardzo odległy.
Monster Magnet “Mindfucker” (22 stycznia 2018)
Na “Mindfucker” Dave Wyndorf po raz kolejny postanowił wynurzyć się ze swojego psychodelicznego oceanu i zrobić album pełen hard rockowych bangerów. I po raz kolejny jest to album, który zawstydza tych, którzy tworzeniem mainstreamowego rocka trudnią się na codzień.
Khruangbin “Con Todo El Mundo” (26 stycznia 2018)
Khruangbin to zespół paradoksalny. To luźny jam, a jednak jest w nim wyraźna struktura. Jest punkowo prosty i amatorski, a jednocześnie zawodowy i wirtuozerski. Pełen hipsterskich inspiracji, ale brzmi tak bezpretensjonalnie, jakby tę muzykę tworzyły dzieci. Jeśli miałbym określić tę płytę jednym słowem, byłoby to “czarująca”.
No, to czas na kolejną część mojego opus magnum, czyli Najfajniejsze albumy z lat 2011-2020. Tym razem jednak postanowiłem trochę to odchudzić, także ograniczę się do dwu-, trzyzdaniowego komentarza do każdego z wydawnictw. Kolejność albumów jest chronologiczna, przy każdym z nich znajdziecie datę premiery. Kliknięcie w tytuł płyty przeniesie Was do odsłuchu krążka na Spotify. Jak opublikuję już wszystkie części zestawienia, zrobię też playlistę z najlepszymi numerami z tych płyt (i może jakimiś bonusami). Tymczasem: enjoy!
Hipnotyzujący krążek, na którym ekipa Adama Granduciela doprowadziła do perfekcji swoją magiczną indie rockową recepturę. Zanużając w Bruce’a Springsteena i Dire Straits w nasyconej, psychodelicznej mgle, połączyli innowacyjną nowoczesność z ciepłą, dającą poczucie bezpieczeństwa tradycją.
Nieco surowszy, niż poprzednicy, ale to bynajmniej nie oznacza, że bardziej przyziemny. Nawet zamieniając pełne blichtru suknie na męski garnitur, a gotycko-barokowe teksty na gorzkie piosenki o rozstaniu, Florence Welch pozostaje istotą nie do końca z tego świata.
To już kolejny raz, kiedy francuski producent James Kent przenosi nas w dystopijny, mroczny świat cyberpunkowej przyszłości. Tym razem immersja jest całkowita i trzeba uważać, żeby ta retrowave’owa gorączka nie przegrzała nam obwodów.
Przebiwszy się w polskim mainstreamie Dawid Podsiadło nie zapomniał o kumplach, z którymi kiedyś w garażu katował covery The Strokes, Interpolu czy Arctic Monkeys i zaprosił ich, by ogrzali się w świetle jego sławy. Owocem tego jest krótki krążek, pełen dobrych piosenek i nieokiełznanej, garażowej energii.
Bo trzeba kochać siebie i być dumnym ze swoich osiągnięć! A poza tym, choć wiele się od tamtego czasu nauczyłem i chyba rozwinąłem, to wciąż jestem dumny z tego albumu. I często do niego wracam.
Ghost to zespół, który wiele osób odrzuca jako operetkowy, ale to właśnie ta operetkowość sprawia, że ich muzyka jest bardziej mroczna, niż większość blackmetalowych ścian dźwięku. A na “Meliorze” mamy wyjątkowe nagromadzenie dobrych piosenek i solidną produkcję.
Gdyby ktoś mnie poprosił o zdefiniowanie stylu Lany Del Rey, poleciłbym ten album. To na nim właśnie artystka zrzuciła kokon tych wszystkich cech swojej muzyki, które jeszcze pozwalały powiedzieć, że brzmi trochę jak inne gwiazdy popu czy indie popu. Na “Honeymoon” mamy już Lanę w czystej, retro-nostalgicznej postaci.
Zdecydowanie przełom w karierze i wciąż najlepsza płyta najbardziej wyluzowanego singer-songwritera XXI w. Każda piosenka to na tym niekrótkim albumie to zapadający w pamięc piosenkowy majstersztyk. Zarówno od strony tekstowo-wokalnej, jak i gitarowej czy producenckiej, “b’lieve i’m going down” to 12 strzałów w 10.
Dwa pierwsze albumy stworzonej przez Jacka White’a supergrupy pokazały inną, bardziej rockową stronę wokalistki Alison Mosshart, ale na trzecim krążku okazało się, że potrafi być nawet jeszcze bardziej drapieżna. A przy okazji kwartet zdołał – zapewne niecelowo – zrobić płytę pełną przebojowych numerów.
Długo wyczekiwany następca płyty“21”, która przegrzała rynek muzyczny, przepaliła listy przebojów i zawiesiła serwery YouTube’a i Spotify, okazał się być godny swego poprzednika. A może nawet i lepszy, moim zdaniem cieplejszy, bardziej organiczny i ciekawszy.
Szczytowe osiągnięcie tego dojrzalszego i bardziej melodyjnego etapu kariery sludge metalowej ekipy pod przewodnictwem Johna Baizley’a. Baroness stworzył tutaj piosenki, które zniewalają nie tylko zapadającymi w pamięć refrenami, ale i gęstą, mroczną atmosferą.
Jakoś nigdy nie potrafiłem naprawdę wkręcić się w Arcade Fire. Owszem, mają to coś, takie je-ne-sais-quoi. Taką iskrę wskrzeszoną przez tarcie epickich, orkiestrowych aranży z punkową, dziecięcą naiwnością i energią. Ale już od debiutanckiego “Funeral”, coś zawsze wybijało mnie z tworzonej przez kanadyjski zespół atmosfery. Na przykład perkusista przechodził w double-time w takich totalnie randomowych momentach, zabijając zbudowany wcześniej patos. Albo wjeżdżał z czymś, co nazywam “polskim groovem”, czyli wzorcem stopa-hihat-werbel-hihat-stopa-hihat, który pozbawieni wyobraźni i muzykalności bębniarze wykorzystują za każdym razem, gdy nie mają pomysłu na utwór. Czyli bardzo często. Tak, jeśli się nad tym zastanowić, to wszystko zawsze psuł perkusista 😜 ⠀ “WE” – nowa płyta Arcade Fire, która ukazała się 6 maja – została odebrana przez fanów jako powrót do złotego wieku grupy. “Czuję się, jakby znowu był 2004 rok” – piszą ludzie w komentarzach na YouTubie. 2004 to rok wydania “Funeral”, która znalazła się w pierwszej dziesiątce najlepszych płyt właściwie każdego podsumowania tamtej dekady. ⠀ I faktycznie, słuchając “WE” można poczuć nostalgię za latami świetności Arcade Fire. Nawet jeśli w latach świetności ich muzyka was – tak jak mnie – wkurzała. Bo “WE” to takie “Funeral”, ale bez tych elementów, które mnie zniechęcały. “WE” to strzał w dziesiątkę, zagranie dokładnie tych nut, które trzeba, by poruszyć moje serce. To wszystko za co zawsze chciałem Arcade Fire polubić, ale nie mogłem, bo perkusista.
W dniu, gdy ogłoszono, że zmarł Vangelis, przesłuchałem jego soundtrack do “Blade Runnera”, a później ścieżkę do “Blade Runnera 2049” Hansa Zimmera stworzoną we współpracy z Benjaminem Wallfischem. I o ile Hans Zimmer nie bez powodu jest najbardziej rozchwytywanym kompozytorem filmowym XXI wieku (ścieżka do “Ostatniego Samuraja” ), to jednak jego soundtrack do “Łowcy Androidów” jest tylko soundtrackiem. Świetnie uzupełniającym film i budującym jego atmosferę, ale to wszystko.
Natomiast ścieżka Vangelisa jest nie tylko tłem do filmu, ale też wartością samą w sobie. Można jej słuchać, by przenieść się na chwilę do tego klimatycznego uniwersum. Można też słuchać jej jako po prostu dobrej muzyki, niekoniecznie spełniającej funkcję muzyki filmowej czy muzyki z gatunku “klimat sci-fi”.
Zresztą “Blade Runner” to nie jedyny taki przypadek. Kompozycje z “1492. Wyprawa do raju” czy “Rydwanów ognia” znają ludzie, którzy nigdy nie widzieli tych produkcji. Te utwory stały się nawet bardziej ikoniczne od samych filmów, na których potrzeby powstały.
No i sprawdźcie to czarno-białe zdjęcie z syntezatorami. Fotografia została zrobiona chyba w latach 80. XX w., ale Vangelis wygląda tutaj, jak jakiś alternatywny muzyk z lat 2010. Jak widać, gość wyprzedzał swoje czasy także pod względem stylówy.
Muszę przyznać, że trochę się obawiałem, że nowa płyta Florence + The Machine mi się nie spodoba. Także dlatego, że to już piąty krążek w karierze zespołu i spadek formy nie byłby niczym dziwnym, skoro wszystkie poprzednie płyty były świetne.
Jest jeszcze za wcześnie, by oceniać “Dance Fever”. Ale mogę już powiedzieć, że jest na to szansa. Natomiast po zaledwie kilku przesłuchaniach muszę pochwalić teksty. Moje ucho wyłapało sporo linijek, które nazwałbym… naprawdę zręcznymi. No, podobają mi się te teksty. Poniżej kilka próbek:
You said that rock and roll is dead
But is that just because it has not been resurrected in your image?
Like if Jesus came back, but in a beautiful dress
And all the evangelicals were like: “Oh, yes”
“Choreomania”
Sometimes you get the girl
Sometimes you get a song
“The Bomb”
I came for the pleasure, but I stayed
Yes, I stayed for the pain
Back In Town
A, no i nie zapominajmy o jednym fakcie, który wart jest odnotowania. Przemiana Florence Welch w żywy prerafaelicki obraz jest już kompletna.
Przychodzą takie momenty w życiu każdego z nas, że trzeba przyznać się do porażki. Jest maj, a moja lista najlepszych albumów 2021 roku wciąż jest rozgrzebana i nie mam czasu, żeby pisanie tego grzmociastego tekstu skończyć. Ale nie smućcie się! Niniejszym ujawniam, jakie to zeszłoroczne albumy uważam za fajne. Także jeśli kogolwiek to interesuje, Wasza ciekawość zostanie zaspokojona. Uzasadnienia nie ma i nie będzie.
Albumy w kolejności chronologicznej. Kliknięcie w tytuł przeniesie Was do linku do odsłuchu płyty.
“Bo we mnie jest seks” to tacy “Poszukiwacze zaginionej Arki” muzycznych filmów biograficznych. W obu produkcjach główna postać w zasadzie nie ma wpływu na fabułę. Ale i tak ogląda się to z przyjemnością.
Wcielającą się w rolę Kaliny Jędrusik Marię Dębską zachwycają się wszyscy i słusznie. Nie dodam tutaj chyba nic oryginalnego. Mogę tylko powiedzieć, że oprócz brawurowej gry, Dębska zaimponowała mi – jak mawiają Anglosasi – fizyczną transformacją, jaką przeszła na potrzeby tej roli.
Na wyróżnienie zasługuje soundtrack – autorstwa Luki, znanego między innymi z muzyki do serialu “Pitbull” – który tworzy świetny pomost między brzmieniami przełomu lat 50. i 60. a współczesnością.
Ale najbardziej odświeżającą w tym filmie rzeczą jest złamanie formuły muzycznego bio picu. Oglądając filmowe życiorysy muzyków ma się wrażenie, że ciągle oglądamy tę samą historię, a kolejne zwroty akcji można przewidzieć z dokładnością co do minuty. A “Bo we mnie jest seks” traktuje ten ograny fabularny schemat z podobna dezynwolturą, z którą Kalina Jędrusik podchodziła do obowiązujących konwenansów.
Pewnie się zastanawiacie: dlaczego robię ranking najfajniejszych płyt 2011-2020, a nie ranking najfajniejszych płyt 2010-2019, jak wszyscy? Otóż chciałem zrobić ranking najfajniejszych płyt drugiej dekadyXXI wieku. A ta skończyła się wraz z końcem 2020 roku, a nie tak, jak większość osób (błędnie) zakłada, z końcem 2019 roku. Zawsze, gdy widzę, że te podsumowania dekady 2010-2019, to włącza się mój wewnętrzny historyk (i periodyzacyjny faszysta) i mówię sobie, jeśli druga dekada XXI wieku zaczyna się w 2010 roku, to znaczy, że druga dekada I wieku naszej ery zaczynałaby się w 10 roku naszej ery. A to by oznaczało, że pierwsza dekada I wieku zaczynałaby się w roku 0. Tylko, że nie ma czegoś takiego, jak rok 0. Jest tylko 1 rok naszej ery i 1 rok przed naszą erą. Dlatego wszyscy zawsze mówią, że XX wiek nie zaczął się w 1900 roku, tylko w 1901 roku!
Drugie pytanie, jakie wam się nasuwa to: dlaczego ranking pojawia się dopiero w 2022 roku, a nie w 2021? Odpowiedź jest oczywiście bardzo prozaiczna. Nie wyrobiłem się. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że w 2021 roku robiłem swoją własną płytę i to było dość czasochłonne. Niemniej nie poddaję się i może nawet do końca 2022 roku opublikuję całość. Na razie łapcie pierwszą część. Jak zwykle, kolejność albumów jest chronologiczna. Enjoy!
Destroyer – Kaputt
Jeśli patrząc na nazwę zespołu i tytuł płyty, spodziewacie się niemieckiego thrash metalu, niestety muszę Was rozczarować. Ta płyta to indie pop w najczystszej postaci. Delikatna sekcja rytmiczna, kobiece chórki, syntezatory i saksofon, ładne melodie i raczej proste rytmy. To jest to, co usłyszycie na tej płycie. Ale oczywiście, jeśli indie popowy zespół nazywa się Destroyer, to jednak możecie się spodziewać, że to nie do końca jest muzyka, którą można usłyszeć w sklepie z dżinsami w Factory.
Bo “Kaputt” to melancholijna podróż w dziwaczny, pełen onirycznych miraży świat lidera grupy, kanadyjskiego songwritera Dana Bejara. Na co możecie się natknąć w czasie tej wycieczki najlepiej obrazuje chyba teledysk do tytułowego utworu oraz jego tekst:
Wasting your days
Chasing some girls, alright
Chasing cocaine through the back rooms
Of the world all night
A podróży tej towarzyszyć będą Wam przepiękne melodie i aranżacje, w których wszystko się zgadza. No i nie zapominajmy o absolutnie bezbłędnym saksofonie w wykonaniu Josepha Shabasona. Przy czym uroda tej płyty ani na chwilę nie ociera się o banał.
Elvis Deluxe – Favourite State of Mind
Elvis Deluxe poznałem jeszcze kiedy byłem piękny, dwudziestoletni. To był, jak to się wówczas mówiło, dobry stołner. Kiedy masz dwadzieścia lat, to wszystko, co ma obniżone stroje i dużo przesteru, jest dobrym stołnerem. Nie muszę chyba mówić, że nie wszystkimi zespołami, którymi wtedy się jarałem, jaram się do dzisiaj. Ale z Elvis Deluxe tak nie jest. Zwłaszcza z tą płytą. Ten album nie tylko dobrze znosi próbę czasu – wracając do niego, odkrywam, że można go lubić jeszcze bardziej, na nowe sposoby.
“Favourite State of Mind” to jedna z tych płyt nagranych oldschoolowymi technikami. Takie Led Zeppelin na sterydach. Mamy tutaj prawdziwe organy Hammonda, bębny nagrywane w windzie towarowej i tak dalej. I to wszystko pięknie tutaj gra. Z dobrodziejstwem inwentarza, bo tego pogłosu z windy już się potem nie da usunąć w post-produkcji, więc jeśli w miksie wchodzi w drogę gitarom, trzeba to po prostu zaakceptować. Urok nagrań z lat siedemdziesiątych polega między innymi na tym, że nie wszystko jest doskonałe. Ta płyta ma brzmienie, które nie każdemu musi się spodobać, ale to jest brzmienie autentyczne. Słychać, że Elvis to zespół, który ma wystarczająco dużo doświadczenia, by nagrywać w ten sposób, przy czym nie ma tutaj żadnego dziaderstwa.
A wracając do odkrywania tego albumu wciąż na nowo. Kiedyś najbardziej na tej płycie podobały mi się takie złodupcze bangery, jak “Let Yourself Free“, “Out All Night” czy “The Apocalypse Blues“. Dzisiaj zdecydowanie bardziej zachwycam się bardziej lirycznymi numerami, takimi jak “Fade Away” czy “A Place To Stay”. Dla tych, którzy nie mieli nigdy szansy usłyszeć tego albumu: “bardziej liryczne” to znaczy, że gitary nadal są ultra przesterowane, wokal nadal jest skandowany, a bas pulsuje tak, jak byście byli na Arrakis i właśnie gdzieś niedaleko pod piachem pełzał piaskal. Tylko po prostu jest bardziej melodyjnie i bardziej refleksyjnie. Zresztą, moim ukochanym numerem, zarówno dziś, jak i wtedy, gdy ta płyta została wydana, jest utwór “Fire (Loveboy)”. Z jednej strony brzmi on, jak piosenka miłosna, ale z drugiej strony jest to urywająca ryj petarda.
Black Country Communion – 2
W teorii Black Country Communion ma wszystkie elementy, żeby być totalną katastrofą. Nie dość, że jest supergrupą, co samo w sobie jest ryzykowne, to jeszcze jest supergrupą złożoną z wirtuozów. Mając w składzie byłego basistę Deep Purple Glenna Hughesa, syna perkusisty Led Zeppelin Jasona Bonhama, urodzone ćwierć wieku za późno cudowne dziecko bluesa Joe’ego Bonamassę i – najlepsze sobie zostawiłem na koniec – klawiszowca Dream Theater (ugh!) Dereka Sheriniana, trudno nie brzmieć, jak grupa pretensjonalnych, przebrzmiałych wąsaczy. Do tego dodajmy walkę o pozycję samca alfa w dziedzinie bezpłodnych popisów instrumentalnych i mamy to.
A jednak tej supergrupie udało się zrobić dobrą muzykę. I to drugi raz! Wszak “2” to już druga płyta w wykonaniu tego zespołu, po równie dobrym debiucie z 2010 roku. Black Country Communion gra z takimi jajami, że słuchając tego zapomina się, że rok 1972 był już 50 lat temu, a hard rock już rzadko bywa nowatorskim gatunkiem. Bo owszem, Black Country Communion nie wymyśla rocka na nowo, ale też nie trąci naftaliną. Owszem są popisy i solówki, ale są one zwinnie wplecione w dobre piosenki.
I paradoksalnie słuchając tego albumu, mam wrażenie, że ta energia, świeżość i przebojowość to przede wszystkim zasługa Glenna Hughesa i jego umiejętności zręcznego łączenia starego z nowym. Hughes, który pełni w Black Country Communion zarówno obowiązki basisty, jak i wokalisty, jako jedyny posiada legitymację emeryta i jako jedyny nie był już dzieckiem w epoce, do której odwołuje się twórczość supergrupy. A jednak to on – pokolenie starszy od pozostałych członków zespołu – zdaje się być elektrownią zasilającą tę machinę. No i – umówmy się – wygląda sto razy bardziej cool, niż pozostali.
Bon Iver – Bon Iver
Bon Iver podbił serca miłośników jesieniarskich soundtracków swoją debiutancką płytą “For Emma, Forever Ago” z 2008 roku, gdzie przy akompaniamencie indie folkowej gitary zespół zaprezentował niepodrabialny falset wokalisty. Ta płyta była ciepłym kocykiem, w który wielu fanów chciało by się owinąć w zimny, deszczowy dzień. Pokusa, żeby przykryć swoich słuchaczy jeszcze drugą warstwą takiego samego kocyka była na pewno silna. Niemniej amerykański grupa pod przewodnictwem Justina Vernona postanowiła zaryzykować i wyjść ze strefy komfortu.
Na drugiej płycie zespołu, zatytułowanej po prostu “Bon Iver”, sekcja rytmiczna – prawie nieobecna na debiucie – odgrywa ważną rolę, a jej partie często są rozbudowane. Aranżacje są dużo bardziej epickie, usłyszymy też takie instrumenty, jak saksofon czy syntezator. A na przykład w zamykającym album utworze “Beth/Rest” oprócz lap steelowej gitary, mamy jeszcze elektroniczne bębny, ejtisowe pianino i przesterowaną gitarę grającą na odkręconym na maksa delay’u. No, nie jest to instrumentarium, którego spodziewasz się po swoim lokalnym indie folkowym singerze-songwriterze.
A jednak biorąc to wszystko pod uwagę, nie można powiedzieć, że jest to płyta zupełnie inna, niż jej poprzednik. Wszystko, co stanowiło urok “For Emma, Forever Ago” wciąż tu jest. Muzyka ta wciąż brzmi ciepło, miękko i cicho, a falset Vernona wciąż czule głaszcze słuchacza po głowie. “Bon Iver” to tak zręczny przykład łączenia zupełnie nowych elementów z kontynuacją starych tradycji, że powinni o tym pisać w podręcznikach łączenia zupełnie nowych elementów z kontynuacją starych tradycji.
Mastodon – The Hunter
Należę do tych mięczaków, którzy wolą późnego Mastodona od wczesnego. Zainteresowałem się Mastodonem jeszcze w erze ich pierwszych trzech płyt, kiedy to łoili metal wystarczająco ambitny i innowacyjny, by zainteresowali się nim recenzenci z Pitchforka czy Porcys, a jednocześnie wystarczająco bezkompromisowy, by nie zostać oskarżonym o zdradę przez pryszczatych licealistów. Podobał mi się ten wczesny Mastodon, bo zaspokajał potrzebę przeżyć granicznych dla mojego ucha i do dzisiaj pozostaję zdania, że te pierwsze trzy albumy zespołu z Atlanty to są bardzo dobre albumy.
Przełomem dla Mastodona była płyta “Crack the Skye” z 2009 roku. To na niej po raz pierwszy na dużą skalę growlujące wokale ustąpiły melodyjnym harmoniom śpiewanym przez cały zespół. W ogóle zrobiło się dużo bardziej melodyjnie, a dodatkowo panowie postanowili jeszcze, że będzie to prog rockowy koncept album. W jakiś sposób amerykański kwartet zdołał wymyślić siebie na nowo jednocześnie w pełni pozostając sobą, odnieść przy tym sukces zarówno jeśli chodzi o słupki sprzedaży, recenzje, jak również – i to jest jednak pewien fenomen – jeśli chodzi o fanów.
Wierzcie mi, że zmierzam do sedna! Otóż o ile “Crack the Skye” było eksperymentem, który się powiódł i pozwolił na obranie nowego kierunku w historii zespołu, to dopiero jego następca – wydany w 2011 roku “The Hunter” – można uznać za prawdziwy początek nowego etapu w karierze grupy z Georgii.
Na “The Hunter” skrystalizował się nowy mastodonowy styl i do dzisiaj – mimo wydania kolejnych trzech albumów – pozostaje szczytowym osiągnięciem zespołu. “The Hunter” to jedna z tych płyt, na których idealnie wyważone są proporcje. Pomiędzy riffami a melodiami, pomiędzy wrzaskiem a śpiewem, pomiędzy wpierdolem a łagodnością, pomiędzy nowoczesnością a nawiązaniami do klasyki.
Orange Goblin – A Eulogy for the Damned
Orange Goblin to zespół, który przybył na ziemię z innego wymiaru, znajdującego się gdzieś pomiędzy rockiem a metalem. Ja wiem, że wiele zespołów operuje w szarej strefie między tymi dwoma gatunkami i że właściwie trudno rozdzielić te dwa nurty. A jednak nikt tak bezszwowo nie łączy ze sobą najlepszych aspektów tych gatunków, jak Pomarańczowy Chochlik.
“A Eulogy for the Damned” jest po prostu kolejnym świetnym efektem zastosowania tej magicznej formuły. Riffy są ciężkie jak beton, ale muzyka ma mnóstwo groove’u. Głos Bena Warda jest warczący, ale zarazem piekielnie melodyjny. Co wyróżnia ten album to bezbłędne piosenko-pisarstwo i doskonała produkcja.
Właściwie w żadnym z dziesięciu numerów znajdujących się na “A Eulogy For The Damned” nie ma jakiegoś niepotrzebnego fragmentu, żadnej dłużyzny. Wpadające w ucho riffy i refreny sprawiają, że można w kontekście tego albumu użyć słowa “przebojowy”, które chyba nie jest ulubionym słowem fanów metalu, ale mi ono totalnie nie przeszkadza. Podobnie jak to, że wiele riffów i solówek na tej płycie brzmi mocno bluesowo i pentatonicznie. Brytyjczycy mówią językiem klasycznego rocka z ogromną swobodą i naturalnością, nie popadając przy tym w pub rockowy banał – być może za sprawą tego, że brzmienie “A Eulogy For The Damned” to ściana przesterowanych gitar i ryku Bena Warda, przez którą przebijają się tylko strzały uderzeń w werbel.
Być może wielu fanów brudnego, garażowego brzmienia Orange Goblin było rozczarowanych nowym, nieco bardziej wyrafinowanym soundem, zaprezentowanym przez londyńczyków na tym krążku. I faktycznie, za bardzo wycyzelowana, wyczyszczona produkcja mogła totalnie wyprać brzmienie zespołu z jakiegokolwiek koloru. Tylko że w przypadku “A Eulogy For The Damned” jest to zrobione tak w punkt, że działa na korzyść. Szczególnie zamykający płytę utwór tytułowy to jest produkcyjny majstersztyk. Wszystko tam się pięknie zgadza. Zresztą tak, jak na całym albumie.
Tenacious D – Rize of the Fenix
Zawsze podziwiałem utalentowanych muzyków, którzy swoje wirtuozerskie umiejętności składają na ołtarzu robienia sobie jaj. Bo wiecie, jeśli latami szlifujecie w pocie czoła swój warsztat, a potem robicie piosenki o penisach i odbytach, to nikt nie będzie was traktował poważnie. A jednak większość ludzi, jeśli przez całe życie ćwiczy po kilka godzin dziennie grę na instrumencie (albo śpiew), to jednak potem chce zebrać za to prestiż i szacunek adekwatne do zainwestowanego w to wszystko wysiłku i wyrzeczeń.
Tenacious D to chyba najbardziej emblematyczny przykład zespołu, który świadomie rezygnuje z tego całego blichtru, by uprawiać wybitną błazenadę. A “Rize of the Fenix” to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Jack Black i Kyle Gass chyba nigdy z taką precyzją nie żonglowali muzycznymi i popkulturowymi toposami. Niemal wszystkie są trafione, a ich warstwa słowna jest splątana z muzyczną w sposób, który sprawia, że całość bawi jeszcze bardziej.
Ale co może najważniejsze “Rize of the Fenix” to pierwszy w karierze Tenacious D moment, kiedy na policzku klauna pojawia się też łza. To pierwszy album, który można nazwać osobistym. Całe to powstawanie feniksa z popiołów to podnoszenie się po box office’owej porażce nakręconego przez duet filmu “Pick of Destiny” z 2006 roku, po której zespół zawiesił działalność. W międzyczasie Jack Black stał się gwiazdą blockbusterów, a Kyle Gass… no, cóż… tym drugim gościem z Tenacious D, do czego nawiązuje piosenka “The Ballad Of Hollywood Jack And The Rage Kage”. Z kolei “Roadie” to hołd złożony wszystkim ekipom obsługującym koncerty, a zawsze pozostającym w cieniu muzyków występujących na scenie. W tej piosence jest pełno klisz i narracją o tym, że bez pomocy technicznych całe to ubóstwianie gwiazd rocka nie byłoby możliwe. I kiedy Jack Black śpiewa “And when the crowd roars, brings a tear drop to the roadie’s eyes”, to oczywiście śmieję się, ale też kręci mi się w oku łezka.
Slash – Apocalyptic Love
Slash jest uosobieniem rock and rolla. Kropka. Nieuczesane kręcone włosy, ciemne okulary, papieros w ustach. Możecie go lubić czy nie, ale Saul Hudson jest symbolem tego stylu życia i tego stanu umysłu. Jednak na przestrzeni swojej ponad trzydziestoletniej kariery osobowość Slasha najczęściej była jednym z elementów większej układanki. Czy to w Guns N’Roses, które jest w dużej mierze wynikiem syntezy luzackiej osobowości gitarzysty i bombastyczno-pompatycznego charakteru Axla Rose’a, czy to w featuringach z Lennym Kravitzem czy Michaelem Jacksonem, Slash dokonywał fuzji swojego pierwiastka z czymś często bardzo odległym. Nawet wydany w 2010 roku debiutancki solowy album gitarzysty, był w istocie albumem z gościnnym udziałem innych artystów, gdzie obok takich wokalistów, jak Ozzy Osbourne czy Lemmy z Motörhead, pojawiali się tacy artyści, jak Fergie czy Adam Levine. Ba, nawet w songwritingu późniejszych albumów solowych Slasha słychać coraz większą dominację wokalisty – Mylesa Kennedy’ego. I oczywiście to ścieranie się czy też ucieranie się różnych osobowości, przeważnie wychodziło wszystkim na dobre. Ale ja osobiście bardzo lubię sobie od czasu do czasu posłuchać Slasha w czystej postaci.
A “Apocalyptic Love” właśnie to zapewnia. Już okładka płyty zapowiada, że jest to album na którym znajdziecie wszystko to, czego oczekujecie od Slasha. Jest Gibson Les Paul, cylinder, półnagie laski, czachy i węże. I podobnie jest w warstwie muzycznej. “Apocalyptic Love” to złodupczy, oldschoolowy rock and roll. Grany przez tego wyluzowanego gościa, który zdaje się grać te wszystkie zajebiste rzeczy bez większego wysiłku, a nie przez maszynę do produkcji riffów i solówek. “Apocalyptic Love” to – obok płyt Slash’s Snakepit i Velvet Revolver – odsłona Slasha, którą lubię najbardziej. To prawdziwy, autentyczny, żywy rock and roll.
Nick Cave and the Bad Seeds – Push the Sky Away
Niesamowite w “Push the Sky Away” jest to, że to piętnasty album grupy, wydany po trzydziestu latach działalności. Ktoś może powiedzieć, że przez tyle lat i albumów Mikołaj Jaskinia i jego Złe Nasiona mieli mnóstwo czasu, by ćwiczyć swoje umiejętności liryczno-muzyczne. I jest to prawda. Zatem co w tym niesamowitego, zapytacie? Otóż Australijczykom nie tylko udało się doprowadzić swoją formułę do doskonałości. Jednocześnie udało im się przez trzy dekady kilkakrotnie wymyślić siebie na nowo. Tu wbrew pozorom nie ma żadnej sprzeczności. Oni się całkowicie redefiniowali, jednocześnie w coraz większym stopniu będąc sobą. I śmiem twierdzić, że każda z tych nowych odsłon Nicka Cave’a była lepsza, niż poprzednia. A “Push the Sky Away” w sposób perfekcyjny otworzyło kolejny rozdział w historii zespołu.
Pomysły songwritersko-brzmieniowo-aranżacyjne kwintetu złożonego ze zbliżających się do sześćdziesiątki panów swoją innowacyjnością biją na łeb wielu dużo młodszych muzyków. To na “Push the Sky Away” zespół pod przewodnictwem kreatywnego duetu, w którego skład wchodzi sam Cave i grający na skrzypcach szaleniec Warren Ellis, chyba pierwszy raz w historii grupy stworzył sound, który jest całkowicie niepodrabialny.
No i jest to płyta, na której naprawdę wszystko się zgadza. Nie ma słabszych numerów, żadnej waty, żadnych zapychaczy. Są doskonałe melodie i świetne teksty, które szarpią odpowiednie struny w duszy słuchacza. I to jest chyba najbardziej imponujące, bo tak to już jest ze starzejącymi gwiazdami rocka, że może rzemiosło jest coraz lepsze, ale za to gdzieś ginie ta iskra. Ostatecznie muzycy zwykle z wiekiem przestają ćpać, zakładają rodziny, na ich kontach pojawiają się kolejne zera, a w garażach kolejne egzemplarze samochodów ekskluzywnych włoskich marek. Ciężko być tym samym udręczonym artystą, którym się było w wieku lat dwudziestu siedmiu. A jednak smutek Cave’a wciąż jest autentyczny.
Sorry Boys – Vulcano
“Vulcano” to album przełomowy. Być może niewiele osób ma dzisiaj tego świadomość, ale to była płyta, na której warszawski zespół niemal całkowicie zdefiniował się na nowo. To była śmiała zmiana w stosunku do debiutanckiej płyty “Hard Working Classes”. Na “Vulcano”, drugim w swoim dorobku wydawnictwie, Sorry Boys zaczęli odchodzić nie tylko od muzyki gitarowej i od śpiewania po angielsku.
Przede wszystkim na “Vulcano” Sorry Boys zaczęli działać na zupełnie inną, dużo większą skalę. O ile “Hard Working Classes” (album zresztą okropnie niedoceniany) był płytą mocno low key, tak na “Vulcano” zespół nie bał się epickości i patosu. Ostatecznie mamy do czynienia z wulkanem, nie? “The Sun” czy “Phoenix” to już są numery, które spokojnie można zagrać na stadionie.
Płyta jest też dużo śmielsza, jeśli chodzi o teksty. To na “Vulcano” wokalistka i autorka tekstów Bela Komoszyńska po raz pierwszy tak naprawdę wprowadza nas do swojego unikalnego, uduchowionego świata. Jak w otwierającym płytę “Evolution (St Teresa)”, w którym śpiewa:
True love can stop that bloody evolution If anyone feels like fighting Do join the White Flag Crusade
Nie wiem, jak wy, ale ja uważam, że to niesamowicie mocny i odważny tekst. A co więcej, nie znam nikogo innego, kto by tak pisał.
Hanimal – Poetry About The Point
Zespół Hanimal poznałem w ten sposób, że przyjaciółka powtarzała: “Jest taki genialny zespół! Trzeba iść na ich koncert, zanim staną się sławni i bilety na nich nie będą już kosztować 10 złotych”. Poszedłszy na ich koncert, przekonałem się, że rzeczywiście, Hanimal wkrótce wespnie się na sam szczyt. Wszystkie zewnętrzne sygnały również na to wskazywały: koncert w Trójce, występy na Offie i Openerze. Hanimal był ulubieńcem dziennikarzy muzycznych i agencji bookingowych zajmujących się alternatywą. I słusznie.
Bo ich muzyka była wyjątkowa. I trudna do sklasyfikowania. Znajdziecie tam folk czy też poezję śpiewaną, elementu shoegaze’u i ambientu. Plus coś, co można usłyszeć na festiwalu piosenki aktorskiej. Ale siła Hanimala polega nie tylko na umiejętnym mieszaniu gatunków. To wrażliwość wszystkich członków tego kolektywu, począwszy od założycielki, wokalistki i autorki tekstów Hani Malarowskiej; przez ambientowo-space-rockowe smaczki gitarzysty Mateusza Szemraja; grającą na takich instrumentach, jak skrzypce czy dzwonki Asię Komorowską; niekonwencjonalny styl grającego na perkusjonaliach Wojtka Lubertowicza czy spajającego to wszystko w jedną całość basu Denisa Dubielli. Ta wrażliwość sprawia, że każda nuta na tej płycie jest zagrana w punkt, tworzy niesamowity, niepowtarzalny klimat i szarpie odpowiednie struny w duszy słuchacza. A wszystko to gdzieniegdzie doprawione pięknymi wstawkami na saksofonie w wykonaniu Jacka Mielcarka. A kto mnie zna, ten wie, że na noodlowanie na saksofonie jestem zawsze łasy.
Nie tak znowu długo po wydaniu “Poetry About The Point” zespół Hanimal zaczął jakby ginąć we mgle. Przestał koncertować i nagrywać nową muzykę. Szczerze mówiąc, to nie wiem, co się stało. Ale sądzę, że po prostu wszyscy rozeszli się w swoich kierunkach, ku różnym zajawkom, muzycznym i życiowym. Ale nie ma sensu się smucić. Zostawili tę genialną płytę. Wystarczy.