Arcade Fire – WE

Jakoś nigdy nie potrafiłem naprawdę wkręcić się w Arcade Fire. Owszem, mają to coś, takie je-ne-sais-quoi. Taką iskrę wskrzeszoną przez tarcie epickich, orkiestrowych aranży z punkową, dziecięcą naiwnością i energią. Ale już od debiutanckiego “Funeral”, coś zawsze wybijało mnie z tworzonej przez kanadyjski zespół atmosfery. Na przykład perkusista przechodził w double-time w takich totalnie randomowych momentach, zabijając zbudowany wcześniej patos. Albo wjeżdżał z czymś, co nazywam “polskim groovem”, czyli wzorcem stopa-hihat-werbel-hihat-stopa-hihat, który pozbawieni wyobraźni i muzykalności bębniarze wykorzystują za każdym razem, gdy nie mają pomysłu na utwór. Czyli bardzo często. Tak, jeśli się nad tym zastanowić, to wszystko zawsze psuł perkusista 😜

“WE” – nowa płyta Arcade Fire, która ukazała się 6 maja – została odebrana przez fanów jako powrót do złotego wieku grupy. “Czuję się, jakby znowu był 2004 rok” – piszą ludzie w komentarzach na YouTubie. 2004 to rok wydania “Funeral”, która znalazła się w pierwszej dziesiątce najlepszych płyt właściwie każdego podsumowania tamtej dekady.

I faktycznie, słuchając “WE” można poczuć nostalgię za latami świetności Arcade Fire. Nawet jeśli w latach świetności ich muzyka was – tak jak mnie – wkurzała. Bo “WE” to takie “Funeral”, ale bez tych elementów, które mnie zniechęcały. “WE” to strzał w dziesiątkę, zagranie dokładnie tych nut, które trzeba, by poruszyć moje serce. To wszystko za co zawsze chciałem Arcade Fire polubić, ale nie mogłem, bo perkusista.

Najfajniejsze albumy z lat 2011-2020 (część 1)

Pewnie się zastanawiacie: dlaczego robię ranking najfajniejszych płyt 2011-2020, a nie ranking najfajniejszych płyt 2010-2019, jak wszyscy? Otóż chciałem zrobić ranking najfajniejszych płyt drugiej dekady XXI wieku. A ta skończyła się wraz z końcem 2020 roku, a nie tak, jak większość osób (błędnie) zakłada, z końcem 2019 roku. Zawsze, gdy widzę, że te podsumowania dekady 2010-2019, to włącza się mój wewnętrzny historyk (i periodyzacyjny faszysta) i mówię sobie, jeśli druga dekada XXI wieku zaczyna się w 2010 roku, to znaczy, że druga dekada I wieku naszej ery zaczynałaby się w 10 roku naszej ery. A to by oznaczało, że pierwsza dekada I wieku zaczynałaby się w roku 0. Tylko, że nie ma czegoś takiego, jak rok 0. Jest tylko 1 rok naszej ery i 1 rok przed naszą erą. Dlatego wszyscy zawsze mówią, że XX wiek nie zaczął się w 1900 roku, tylko w 1901 roku!

Drugie pytanie, jakie wam się nasuwa to: dlaczego ranking pojawia się dopiero w 2022 roku, a nie w 2021? Odpowiedź jest oczywiście bardzo prozaiczna. Nie wyrobiłem się. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że w 2021 roku robiłem swoją własną płytę i to było dość czasochłonne. Niemniej nie poddaję się i może nawet do końca 2022 roku opublikuję całość. Na razie łapcie pierwszą część. Jak zwykle, kolejność albumów jest chronologiczna. Enjoy!

Destroyer – Kaputt

Jeśli patrząc na nazwę zespołu i tytuł płyty, spodziewacie się niemieckiego thrash metalu, niestety muszę Was rozczarować. Ta płyta to indie pop w najczystszej postaci. Delikatna sekcja rytmiczna, kobiece chórki, syntezatory i saksofon, ładne melodie i raczej proste rytmy. To jest to, co usłyszycie na tej płycie. Ale oczywiście, jeśli indie popowy zespół nazywa się Destroyer, to jednak możecie się spodziewać, że to nie do końca jest muzyka, którą można usłyszeć w sklepie z dżinsami w Factory.

Bo “Kaputt” to melancholijna podróż w dziwaczny, pełen onirycznych miraży świat lidera grupy, kanadyjskiego songwritera Dana Bejara. Na co możecie się natknąć w czasie tej wycieczki najlepiej obrazuje chyba teledysk do tytułowego utworu oraz jego tekst:

Wasting your days

Chasing some girls, alright

Chasing cocaine through the back rooms

Of the world all night

A podróży tej towarzyszyć będą Wam przepiękne melodie i aranżacje, w których wszystko się zgadza. No i nie zapominajmy o absolutnie bezbłędnym saksofonie w wykonaniu Josepha Shabasona. Przy czym uroda tej płyty ani na chwilę nie ociera się o banał.

Elvis Deluxe – Favourite State of Mind

Elvis Deluxe poznałem jeszcze kiedy byłem piękny, dwudziestoletni. To był, jak to się wówczas mówiło, dobry stołner. Kiedy masz dwadzieścia lat, to wszystko, co ma obniżone stroje i dużo przesteru, jest dobrym stołnerem. Nie muszę chyba mówić, że nie wszystkimi zespołami, którymi wtedy się jarałem, jaram się do dzisiaj. Ale z Elvis Deluxe tak nie jest. Zwłaszcza z tą płytą. Ten album nie tylko dobrze znosi próbę czasu – wracając do niego, odkrywam, że można go lubić jeszcze bardziej, na nowe sposoby.

“Favourite State of Mind” to jedna z tych płyt nagranych oldschoolowymi technikami. Takie Led Zeppelin na sterydach. Mamy tutaj prawdziwe organy Hammonda, bębny nagrywane w windzie towarowej i tak dalej. I to wszystko pięknie tutaj gra. Z dobrodziejstwem inwentarza, bo tego pogłosu z windy już się potem nie da usunąć w post-produkcji, więc jeśli w miksie wchodzi w drogę gitarom, trzeba to po prostu zaakceptować. Urok nagrań z lat siedemdziesiątych polega między innymi na tym, że nie wszystko jest doskonałe. Ta płyta ma brzmienie, które nie każdemu musi się spodobać, ale to jest brzmienie autentyczne. Słychać, że Elvis to zespół, który ma wystarczająco dużo doświadczenia, by nagrywać w ten sposób, przy czym nie ma tutaj żadnego dziaderstwa.

A wracając do odkrywania tego albumu wciąż na nowo. Kiedyś najbardziej na tej płycie podobały mi się takie złodupcze bangery, jak “Let Yourself Free“, “Out All Night” czy “The Apocalypse Blues“. Dzisiaj zdecydowanie bardziej zachwycam się bardziej lirycznymi numerami, takimi jak “Fade Away” czy “A Place To Stay”. Dla tych, którzy nie mieli nigdy szansy usłyszeć tego albumu: “bardziej liryczne” to znaczy, że gitary nadal są ultra przesterowane, wokal nadal jest skandowany, a bas pulsuje tak, jak byście byli na Arrakis i właśnie gdzieś niedaleko pod piachem pełzał piaskal. Tylko po prostu jest bardziej melodyjnie i bardziej refleksyjnie. Zresztą, moim ukochanym numerem, zarówno dziś, jak i wtedy, gdy ta płyta została wydana, jest utwór “Fire (Loveboy)”. Z jednej strony brzmi on, jak piosenka miłosna, ale z drugiej strony jest to urywająca ryj petarda.

Black Country Communion – 2

W teorii Black Country Communion ma wszystkie elementy, żeby być totalną katastrofą. Nie dość, że jest supergrupą, co samo w sobie jest ryzykowne, to jeszcze jest supergrupą złożoną z wirtuozów. Mając w składzie byłego basistę Deep Purple Glenna Hughesa, syna perkusisty Led Zeppelin Jasona Bonhama, urodzone ćwierć wieku za późno cudowne dziecko bluesa Joe’ego Bonamassę i – najlepsze sobie zostawiłem na koniec – klawiszowca Dream Theater (ugh!) Dereka Sheriniana, trudno nie brzmieć, jak grupa pretensjonalnych, przebrzmiałych wąsaczy. Do tego dodajmy walkę o pozycję samca alfa w dziedzinie bezpłodnych popisów instrumentalnych i mamy to.

A jednak tej supergrupie udało się zrobić dobrą muzykę. I to drugi raz! Wszak “2” to już druga płyta w wykonaniu tego zespołu, po równie dobrym debiucie z 2010 roku. Black Country Communion gra z takimi jajami, że słuchając tego zapomina się, że rok 1972 był już 50 lat temu, a hard rock już rzadko bywa nowatorskim gatunkiem. Bo owszem, Black Country Communion nie wymyśla rocka na nowo, ale też nie trąci naftaliną. Owszem są popisy i solówki, ale są one zwinnie wplecione w dobre piosenki.

I paradoksalnie słuchając tego albumu, mam wrażenie, że ta energia, świeżość i przebojowość to przede wszystkim zasługa Glenna Hughesa i jego umiejętności zręcznego łączenia starego z nowym. Hughes, który pełni w Black Country Communion zarówno obowiązki basisty, jak i wokalisty, jako jedyny posiada legitymację emeryta i jako jedyny nie był już dzieckiem w epoce, do której odwołuje się twórczość supergrupy. A jednak to on – pokolenie starszy od pozostałych członków zespołu – zdaje się być elektrownią zasilającą tę machinę. No i – umówmy się – wygląda sto razy bardziej cool, niż pozostali.

Bon Iver – Bon Iver


Bon Iver podbił serca miłośników jesieniarskich soundtracków swoją debiutancką płytą “For Emma, Forever Ago” z 2008 roku, gdzie przy akompaniamencie indie folkowej gitary zespół zaprezentował niepodrabialny falset wokalisty. Ta płyta była ciepłym kocykiem, w który wielu fanów chciało by się owinąć w zimny, deszczowy dzień. Pokusa, żeby przykryć swoich słuchaczy jeszcze drugą warstwą takiego samego kocyka była na pewno silna. Niemniej amerykański grupa pod przewodnictwem Justina Vernona postanowiła zaryzykować i wyjść ze strefy komfortu.

Na drugiej płycie zespołu, zatytułowanej po prostu “Bon Iver”, sekcja rytmiczna – prawie nieobecna na debiucie – odgrywa ważną rolę, a jej partie często są rozbudowane. Aranżacje są dużo bardziej epickie, usłyszymy też takie instrumenty, jak saksofon czy syntezator. A na przykład w zamykającym album utworze “Beth/Rest” oprócz lap steelowej gitary, mamy jeszcze elektroniczne bębny, ejtisowe pianino i przesterowaną gitarę grającą na odkręconym na maksa delay’u. No, nie jest to instrumentarium, którego spodziewasz się po swoim lokalnym indie folkowym singerze-songwriterze.

A jednak biorąc to wszystko pod uwagę, nie można powiedzieć, że jest to płyta zupełnie inna, niż jej poprzednik. Wszystko, co stanowiło urok “For Emma, Forever Ago” wciąż tu jest. Muzyka ta wciąż brzmi ciepło, miękko i cicho, a falset Vernona wciąż czule głaszcze słuchacza po głowie. “Bon Iver” to tak zręczny przykład łączenia zupełnie nowych elementów z kontynuacją starych tradycji, że powinni o tym pisać w podręcznikach łączenia zupełnie nowych elementów z kontynuacją starych tradycji.

Mastodon – The Hunter

Należę do tych mięczaków, którzy wolą późnego Mastodona od wczesnego. Zainteresowałem się Mastodonem jeszcze w erze ich pierwszych trzech płyt, kiedy to łoili metal wystarczająco ambitny i innowacyjny, by zainteresowali się nim recenzenci z Pitchforka czy Porcys, a jednocześnie wystarczająco bezkompromisowy, by nie zostać oskarżonym o zdradę przez pryszczatych licealistów. Podobał mi się ten wczesny Mastodon, bo zaspokajał potrzebę przeżyć granicznych dla mojego ucha i do dzisiaj pozostaję zdania, że te pierwsze trzy albumy zespołu z Atlanty to są bardzo dobre albumy.

Przełomem dla Mastodona była płyta “Crack the Skye” z 2009 roku. To na niej po raz pierwszy na dużą skalę growlujące wokale ustąpiły melodyjnym harmoniom śpiewanym przez cały zespół. W ogóle zrobiło się dużo bardziej melodyjnie, a dodatkowo panowie postanowili jeszcze, że będzie to prog rockowy koncept album. W jakiś sposób amerykański kwartet zdołał wymyślić siebie na nowo jednocześnie w pełni pozostając sobą, odnieść przy tym sukces zarówno jeśli chodzi o słupki sprzedaży, recenzje, jak również – i to jest jednak pewien fenomen – jeśli chodzi o fanów.

Wierzcie mi, że zmierzam do sedna! Otóż o ile “Crack the Skye” było eksperymentem, który się powiódł i pozwolił na obranie nowego kierunku w historii zespołu, to dopiero jego następca – wydany w 2011 roku “The Hunter” – można uznać za prawdziwy początek nowego etapu w karierze grupy z Georgii.

Na “The Hunter” skrystalizował się nowy mastodonowy styl i do dzisiaj – mimo wydania kolejnych trzech albumów – pozostaje szczytowym osiągnięciem zespołu. “The Hunter” to jedna z tych płyt, na których idealnie wyważone są proporcje. Pomiędzy riffami a melodiami, pomiędzy wrzaskiem a śpiewem, pomiędzy wpierdolem a łagodnością, pomiędzy nowoczesnością a nawiązaniami do klasyki.

Orange Goblin – A Eulogy for the Damned

Orange Goblin to zespół, który przybył na ziemię z innego wymiaru, znajdującego się gdzieś pomiędzy rockiem a metalem. Ja wiem, że wiele zespołów operuje w szarej strefie między tymi dwoma gatunkami i że właściwie trudno rozdzielić te dwa nurty. A jednak nikt tak bezszwowo nie łączy ze sobą najlepszych aspektów tych gatunków, jak Pomarańczowy Chochlik.

“A Eulogy for the Damned” jest po prostu kolejnym świetnym efektem zastosowania tej magicznej formuły. Riffy są ciężkie jak beton, ale muzyka ma mnóstwo groove’u. Głos Bena Warda jest warczący, ale zarazem piekielnie melodyjny. Co wyróżnia ten album to bezbłędne piosenko-pisarstwo i doskonała produkcja.

Właściwie w żadnym z dziesięciu numerów znajdujących się na “A Eulogy For The Damned” nie ma jakiegoś niepotrzebnego fragmentu, żadnej dłużyzny. Wpadające w ucho riffy i refreny sprawiają, że można w kontekście tego albumu użyć słowa “przebojowy”, które chyba nie jest ulubionym słowem fanów metalu, ale mi ono totalnie nie przeszkadza. Podobnie jak to, że wiele riffów i solówek na tej płycie brzmi mocno bluesowo i pentatonicznie. Brytyjczycy mówią językiem klasycznego rocka z ogromną swobodą i naturalnością, nie popadając przy tym w pub rockowy banał – być może za sprawą tego, że brzmienie “A Eulogy For The Damned” to ściana przesterowanych gitar i ryku Bena Warda, przez którą przebijają się tylko strzały uderzeń w werbel.

Być może wielu fanów brudnego, garażowego brzmienia Orange Goblin było rozczarowanych nowym, nieco bardziej wyrafinowanym soundem, zaprezentowanym przez londyńczyków na tym krążku. I faktycznie, za bardzo wycyzelowana, wyczyszczona produkcja mogła totalnie wyprać brzmienie zespołu z jakiegokolwiek koloru. Tylko że w przypadku “A Eulogy For The Damned” jest to zrobione tak w punkt, że działa na korzyść. Szczególnie zamykający płytę utwór tytułowy to jest produkcyjny majstersztyk. Wszystko tam się pięknie zgadza. Zresztą tak, jak na całym albumie.

Tenacious D – Rize of the Fenix

Zawsze podziwiałem utalentowanych muzyków, którzy swoje wirtuozerskie umiejętności składają na ołtarzu robienia sobie jaj. Bo wiecie, jeśli latami szlifujecie w pocie czoła swój warsztat, a potem robicie piosenki o penisach i odbytach, to nikt nie będzie was traktował poważnie. A jednak większość ludzi, jeśli przez całe życie ćwiczy po kilka godzin dziennie grę na instrumencie (albo śpiew), to jednak potem chce zebrać za to prestiż i szacunek adekwatne do zainwestowanego w to wszystko wysiłku i wyrzeczeń.

Tenacious D to chyba najbardziej emblematyczny przykład zespołu, który świadomie rezygnuje z tego całego blichtru, by uprawiać wybitną błazenadę. A “Rize of the Fenix” to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Jack Black i Kyle Gass chyba nigdy z taką precyzją nie żonglowali muzycznymi i popkulturowymi toposami. Niemal wszystkie są trafione, a ich warstwa słowna jest splątana z muzyczną w sposób, który sprawia, że całość bawi jeszcze bardziej.

Ale co może najważniejsze “Rize of the Fenix” to pierwszy w karierze Tenacious D moment, kiedy na policzku klauna pojawia się też łza. To pierwszy album, który można nazwać osobistym. Całe to powstawanie feniksa z popiołów to podnoszenie się po box office’owej porażce nakręconego przez duet filmu “Pick of Destiny” z 2006 roku, po której zespół zawiesił działalność. W międzyczasie Jack Black stał się gwiazdą blockbusterów, a Kyle Gass… no, cóż… tym drugim gościem z Tenacious D, do czego nawiązuje piosenka “The Ballad Of Hollywood Jack And The Rage Kage”. Z kolei “Roadie” to hołd złożony wszystkim ekipom obsługującym koncerty, a zawsze pozostającym w cieniu muzyków występujących na scenie. W tej piosence jest pełno klisz i narracją o tym, że bez pomocy technicznych całe to ubóstwianie gwiazd rocka nie byłoby możliwe. I kiedy Jack Black śpiewa “And when the crowd roars, brings a tear drop to the roadie’s eyes”, to oczywiście śmieję się, ale też kręci mi się w oku łezka.

Slash – Apocalyptic Love

Slash jest uosobieniem rock and rolla. Kropka. Nieuczesane kręcone włosy, ciemne okulary, papieros w ustach. Możecie go lubić czy nie, ale Saul Hudson jest symbolem tego stylu życia i tego stanu umysłu. Jednak na przestrzeni swojej ponad trzydziestoletniej kariery osobowość Slasha najczęściej była jednym z elementów większej układanki. Czy to w Guns N’Roses, które jest w dużej mierze wynikiem syntezy luzackiej osobowości gitarzysty i bombastyczno-pompatycznego charakteru Axla Rose’a, czy to w featuringach z Lennym Kravitzem czy Michaelem Jacksonem, Slash dokonywał fuzji swojego pierwiastka z czymś często bardzo odległym. Nawet wydany w 2010 roku debiutancki solowy album gitarzysty, był w istocie albumem z gościnnym udziałem innych artystów, gdzie obok takich wokalistów, jak Ozzy Osbourne czy Lemmy z Motörhead, pojawiali się tacy artyści, jak Fergie czy Adam Levine. Ba, nawet w songwritingu późniejszych albumów solowych Slasha słychać coraz większą dominację wokalisty – Mylesa Kennedy’ego. I oczywiście to ścieranie się czy też ucieranie się różnych osobowości, przeważnie wychodziło wszystkim na dobre. Ale ja osobiście bardzo lubię sobie od czasu do czasu posłuchać Slasha w czystej postaci.

A “Apocalyptic Love” właśnie to zapewnia. Już okładka płyty zapowiada, że jest to album na którym znajdziecie wszystko to, czego oczekujecie od Slasha. Jest Gibson Les Paul, cylinder, półnagie laski, czachy i węże. I podobnie jest w warstwie muzycznej. “Apocalyptic Love” to złodupczy, oldschoolowy rock and roll. Grany przez tego wyluzowanego gościa, który zdaje się grać te wszystkie zajebiste rzeczy bez większego wysiłku, a nie przez maszynę do produkcji riffów i solówek. “Apocalyptic Love” to – obok płyt Slash’s Snakepit i Velvet Revolver – odsłona Slasha, którą lubię najbardziej. To prawdziwy, autentyczny, żywy rock and roll.

Nick Cave and the Bad Seeds – Push the Sky Away

Niesamowite w “Push the Sky Away” jest to, że to piętnasty album grupy, wydany po trzydziestu latach działalności. Ktoś może powiedzieć, że przez tyle lat i albumów Mikołaj Jaskinia i jego Złe Nasiona mieli mnóstwo czasu, by ćwiczyć swoje umiejętności liryczno-muzyczne. I jest to prawda. Zatem co w tym niesamowitego, zapytacie? Otóż Australijczykom nie tylko udało się doprowadzić swoją formułę do doskonałości. Jednocześnie udało im się przez trzy dekady kilkakrotnie wymyślić siebie na nowo. Tu wbrew pozorom nie ma żadnej sprzeczności. Oni się całkowicie redefiniowali, jednocześnie w coraz większym stopniu będąc sobą. I śmiem twierdzić, że każda z tych nowych odsłon Nicka Cave’a była lepsza, niż poprzednia. A “Push the Sky Away” w sposób perfekcyjny otworzyło kolejny rozdział w historii zespołu.

Pomysły songwritersko-brzmieniowo-aranżacyjne kwintetu złożonego ze zbliżających się do sześćdziesiątki panów swoją innowacyjnością biją na łeb wielu dużo młodszych muzyków. To na “Push the Sky Away” zespół pod przewodnictwem kreatywnego duetu, w którego skład wchodzi sam Cave i grający na skrzypcach szaleniec Warren Ellis, chyba pierwszy raz w historii grupy stworzył sound, który jest całkowicie niepodrabialny.

No i jest to płyta, na której naprawdę wszystko się zgadza. Nie ma słabszych numerów, żadnej waty, żadnych zapychaczy. Są doskonałe melodie i świetne teksty, które szarpią odpowiednie struny w duszy słuchacza. I to jest chyba najbardziej imponujące, bo tak to już jest ze starzejącymi gwiazdami rocka, że może rzemiosło jest coraz lepsze, ale za to gdzieś ginie ta iskra. Ostatecznie muzycy zwykle z wiekiem przestają ćpać, zakładają rodziny, na ich kontach pojawiają się kolejne zera, a w garażach kolejne egzemplarze samochodów ekskluzywnych włoskich marek. Ciężko być tym samym udręczonym artystą, którym się było w wieku lat dwudziestu siedmiu. A jednak smutek Cave’a wciąż jest autentyczny.

Sorry Boys – Vulcano

“Vulcano” to album przełomowy. Być może niewiele osób ma dzisiaj tego świadomość, ale to była płyta, na której warszawski zespół niemal całkowicie zdefiniował się na nowo. To była śmiała zmiana w stosunku do debiutanckiej płyty “Hard Working Classes”. Na “Vulcano”, drugim w swoim dorobku wydawnictwie, Sorry Boys zaczęli odchodzić nie tylko od muzyki gitarowej i od śpiewania po angielsku.

Przede wszystkim na “Vulcano” Sorry Boys zaczęli działać na zupełnie inną, dużo większą skalę. O ile “Hard Working Classes” (album zresztą okropnie niedoceniany) był płytą mocno low key, tak na “Vulcano” zespół nie bał się epickości i patosu. Ostatecznie mamy do czynienia z wulkanem, nie? “The Sun” czy “Phoenix” to już są numery, które spokojnie można zagrać na stadionie.

Płyta jest też dużo śmielsza, jeśli chodzi o teksty. To na “Vulcano” wokalistka i autorka tekstów Bela Komoszyńska po raz pierwszy tak naprawdę wprowadza nas do swojego unikalnego, uduchowionego świata. Jak w otwierającym płytę “Evolution (St Teresa)”, w którym śpiewa:

True love can stop that bloody evolution
If anyone feels like fighting
Do join the White Flag Crusade

Nie wiem, jak wy, ale ja uważam, że to niesamowicie mocny i odważny tekst. A co więcej, nie znam nikogo innego, kto by tak pisał.

Hanimal – Poetry About The Point

Zespół Hanimal poznałem w ten sposób, że przyjaciółka powtarzała: “Jest taki genialny zespół! Trzeba iść na ich koncert, zanim staną się sławni i bilety na nich nie będą już kosztować 10 złotych”. Poszedłszy na ich koncert, przekonałem się, że rzeczywiście, Hanimal wkrótce wespnie się na sam szczyt. Wszystkie zewnętrzne sygnały również na to wskazywały: koncert w Trójce, występy na Offie i Openerze. Hanimal był ulubieńcem dziennikarzy muzycznych i agencji bookingowych zajmujących się alternatywą. I słusznie.

Bo ich muzyka była wyjątkowa. I trudna do sklasyfikowania. Znajdziecie tam folk czy też poezję śpiewaną, elementu shoegaze’u i ambientu. Plus coś, co można usłyszeć na festiwalu piosenki aktorskiej. Ale siła Hanimala polega nie tylko na umiejętnym mieszaniu gatunków. To wrażliwość wszystkich członków tego kolektywu, począwszy od założycielki, wokalistki i autorki tekstów Hani Malarowskiej; przez ambientowo-space-rockowe smaczki gitarzysty Mateusza Szemraja; grającą na takich instrumentach, jak skrzypce czy dzwonki Asię Komorowską; niekonwencjonalny styl grającego na perkusjonaliach Wojtka Lubertowicza czy spajającego to wszystko w jedną całość basu Denisa Dubielli. Ta wrażliwość sprawia, że każda nuta na tej płycie jest zagrana w punkt, tworzy niesamowity, niepowtarzalny klimat i szarpie odpowiednie struny w duszy słuchacza. A wszystko to gdzieniegdzie doprawione pięknymi wstawkami na saksofonie w wykonaniu Jacka Mielcarka. A kto mnie zna, ten wie, że na noodlowanie na saksofonie jestem zawsze łasy.

Nie tak znowu długo po wydaniu “Poetry About The Point” zespół Hanimal zaczął jakby ginąć we mgle. Przestał koncertować i nagrywać nową muzykę. Szczerze mówiąc, to nie wiem, co się stało. Ale sądzę, że po prostu wszyscy rozeszli się w swoich kierunkach, ku różnym zajawkom, muzycznym i życiowym. Ale nie ma sensu się smucić. Zostawili tę genialną płytę. Wystarczy.

Moje ulubione piosenki 2018 roku

W poprzednim tekście, podsumowującym 2018 rok w kontekście filmów, przedwcześnie pochwaliłem się, że tym razem uda mi się szybko i sprawnie zakończyć etap podsumowań. Po czym na kolejne zestawienie kazałem Wam czekać ponad miesiąc. Brawo ja. Niemniej w końcu udało mi się je napisać. Przed Wami moja subiektywna lista najlepszych piosenek 2018 roku (jak zwykle przypominam, że nie jest ona rankingiem od najgorszego do najlepszego – kolejność piosenek jest chronologiczna, decyduje data wydania/opublikowania).

Myles Kennedy Love Can Only Heal

myles kennedy - love can only heal.png
Jeśli sądziliście, że solowy debiut znanego przede wszystkim z metalowego Alter Bridge Mylesa Kennedy’ego, to będzie takie nudnawe, akustyczne plumkanie, to się grubo myliliście. Owszem, raczej nie znajdziecie na tej płycie mocno przesterowanych gitar i łomoczącej jak pociąg pancerny sekcji rytmicznej. Zatytułowany “Year of the Tiger” album jest o wiele lżejszy, delikatniejszy i bardziej melodyjny, niż twórczość macierzystej formacji Kennedy’ego. Ale w większości piosenek Amerykanin bynajmniej nie rezygnuje z charakterystycznego dla Alter Bridge patosu i epickości.

Jedną z takich piosenek jest “Love Can Only Heal“. Jest kilka naprawdę dobrych songwritersko numerów na tej płycie, ale żadna z nich nie chwyta za serce tak, jak ten. Utwór rozpoczyna się bardzo spokojnie, jednak od pierwszych nut wiadomo, że szykuje się coś potężniejszego. Później jakby łagodnieje, wywołując w słuchaczu wrażenie, że jednak mamy do czynienia z easylisteningowym akustycznym plumkaniem, a song zdaje się wygasać. I wtedy BUM! Wchodzi perkusja i rozpoczyna się epicki, monumentalny finał piosenki! Ciary!

Może to kwestia mojego starczego zrzędzenia na dzisiejsze, skarlałe czasy, ale mam wrażenie, że mało dzisiaj powstaje – przynajmniej w stylistyce okołorockowej – takich utworów, które nie popadając w tandetę, nie boją się też odrobiny wzniosłości i pompy. W każdym razie polecam Wam “Love Can Only Heal”. Spodoba Wam się. Nawet jeśli nie jesteście fanami specyficznego głosu Mylesa Kennedy’ego. Chociaż dajcie mu szansę. To naprawdę miły gość. Zasłużył na to.

Paul McCartney Come On To Me

paul mccartney - come on to me.png
Gdyby moje zestawienia choć starały się być w jakiś sposób miarodajne, to z pewnością album Paula McCartney’a zatytułowany “Egypt Station” znalazłby się w moim rankingu najlepszych płyt. To piekielnie dobrze zrobiony krążek. Zresztą czego spodziewać się po jednym z największych songwriterów wszech czasów, współtwórcy jednego z najpopularniejszych zespołów we wszechświecie, który ma za sobą sześćdziesiąt lat doświadczenia i do dyspozycji – jak się domyślam – niemal nieograniczony budżet i czas, a także może przebierać wśród najlepszych muzyków sesyjnych i producentów.

Ale moje zestawienia być miarodajne w ogóle nie próbują. Są – co będę do znudzenia powtarzał – całkowicie subiektywne. I w związku z tym muszę, z pewną dozą smutku, przyznać, że jakoś nie byłem w stanie płyty “Egypt Station” pokochać. Wiem, że jest piękna i dobra, ale jakoś nie mogłem w sobie wykrzesać uczucia do niej.

Niemniej muszę wyrożnić numer “Come On To Me“. Bo ten kawałek świetnie oddaje osobowość McCartneya. Tak, jak sir Paul łączy stare z nowym, elementy modne z elementami ponadczasowymi. Ma w sobie jednocześnie ten rock and rollowy luz i pazur, a zarazem jakąś taką wielką mądrość i klasę.

Halestorm Do Not Disturb

halestorm - do not disturb.png
Halestorm oscyluje, jak dla mnie, gdzieś pomiędzy całkiem badassowym nowoczesnym hard rockiem a muzyką w stylu Avril Lavigne. W jednej chwili grają z niesamowicie zadziornie, a w drugiej brzmią jakby ktoś przepuścił ich przez auto-tune i wzmacniacze firmy Line 6.

Do Not Disturb” plasuje się jednak po jedynie słusznej i prawilnej stronie tego spektrum. Ten kawałek ocieka rock and rollową energią. I to pomimo niezbyt szybkiego tempa, co należy chyba policzyć jako dodatkową zasługę. Wokalistka zespołu, Lzzy Hale, doskonale rozporządza swoim głosem, pokazując pazur dokładnie tam, gdzie trzeba, nie przeginając przy tym przesterowanym wrzaskiem. Co zdarza się niestety wielu wokalistkom, które odkrywszy, że potrafią śpiewać tym potężnym, zachrypniętym głosem, robią to przez cały czas, sądząc zapewne, że tak jest bardziej rockowo i niegrzecznie. Zwykle wychodzi na to, że jest co najwyżej płasko i irytująco.

W każdym razie “Do Not Disturb” to kawałek, który skłania do tego, by dać dyskografii Halestorm jeszcze jedną szansę. Kto wie? Może okaże się, że jako całość ten band jest znacznie lepszy, niż mi się jak dotąd wydawało?

Lana Del ReyVenice Bitch

lana del rey - venice bitch.png
Gdy osiem lat temu Elizabeth Grant wydała pierwszego singla pod pseudonimem Lana Del Rey, wielu traktowało ją jak pariasa. Zarzucano jej pozerstwo i parcie na szkło, wytykano ewidentne braki w warsztacie wokalnym. I mimo, że jej niesamowita kariera najprawdopodobniej nie byłaby możliwa bez wsparcia mocno dzianego ojca wokalistki, to jednak jej osiągnięcia wciąż imponują.

Po ośmiu latach Amerykanka wciąż wydaje bardzo dobre albumy. I już nikt na muzycznym Parnasie nie traktuje jej jak nuworyszki. Przeciwnie – to współpraca z Laną Del Rey jest dla producentów i artystów nobilitacją. Wreszcie – last not least – jest przez swoich fanów obdarzana wręcz religijną czcią. Jasne, w odróżnieniu od gloryfikacji gwiazd rocka lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, których fani chyba naprawdę uważali za istoty nadprzyrodzone, ubóstwianie Lany jest nieco wzięte w nawias, jak niemal wszystko w dzisiejszym świecie. Ale jednak nie można odmówić sukcesu komuś, kto wspiął się tak wysoko, że teraz może nagrać utwór, który trwa blisko dziesięć pieprzonych minut, wrzucić go na Spotify z jakimś randomowym zdjęciem z Instagrama jako okładką i od tak mieć piętnaście milionów w odsłuchań.

Bo tak właśnie było z “Venice Bitch“. Tak, jak i na poprzednich wydawnictwach Del Rey eksploruje tutaj amerykańskie mity i opiera się na nostalgii za wszystkim, co jest retro i wintydż. Ale robi to z klasą, pamiętając o różnicy między odwoływaniem się do nostalgii, a żerowaniem na niej. Łącząc – jak zwykle – staroświeckość z nowoczesnością, pokazuje też pewną zuchwałość i świadomość swego statusu z tymi dziesięcioma minutami utworu, choć przecież tak naprawdę nigdy się nie stosowała do zasad trzyminutowego radiowego popowego kawałka. Ale przede wszystkim te snujące się przez dziesięć minut muzyczne pejzaże ani przez sekundę nie nudzą. Przeciwnie – wciągają nas jak te pojawiające się co jakiś czas w necie galerie zdjęć zatytułowane “Niepublikowane dotąd zdjęcia takiego a takiego miejsca w latach pięćdziesiątych”.

KortezHej Wy

kortez - hej wy.png
Zakochałem się w utworze “Hej wy” od pierwszego usłyszenia. I jak to bywa w takich sytuacjach, pamiętam doskonale ten moment. Jechałem na próbę zespołu, kompletnie styrany po całym dniu w robocie. To był szaro-buro-deszczowy październikowy wieczór, czyli sceneria, która doskonale sprawdziła się w roli teledysku do tej melancholijnej piosenki.

Właściwie wszystko mi w tym numerze pasuje. Podmiot liryczny – trochę melancholik, trochę marzyciel, nie tylko pogodzony, ale i czerpiący dumę z faktu, że jest wyrzutkiem – to gość, z którym jakoś tak przyjemnie jest mi się identyfikować. Do tego prosty, pozbawiony zbędnych udziwnień aranż i charakterystyczny, ale niezmanierowany sposób śpiewania Korteza, który był dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo – z nieznanego mi powodu – postrzegałem go wcześniej jako artystę, którym jarają się pretensjonalni hipsterzy. Wszystko to składa się na perfekcyjny soundtrack do nurzania się w jesiennej chandrze.

Bo dobrze jest czasem ponurzać się w jesiennej chandrze. Ja przynajmniej lubię to robić od czasu do czasu.

Kurt VileSkinny Mini

kurt vile - skinny mini
Kurt Vile to postać paradoksalna. Sprawia wrażenie wyluzowanego gościa, zawsze rozkojarzonego, nigdzie się nie spieszącego lesera i bumelanta. Jednocześnie jest to facet, który od ponad dekady wydaje album niemal co rok, udzielając się także w innych projektach (zarówno w studio, jak i w trasie), a na swoim fenderze jazzmasterze wycina zagrywki, które nawet patrząc mało obeznanym okiem, wymagają niezłej techniki i godzin ćwiczeń. Jego kawałki wydają się na pierwszy rzut ucha rozmemłanym, nieco płaskim brzdąkaniem, ale jest to przynudzanie, którego odbiorca nie może przestać słuchać, a za każdym przesłuchaniem odkrywa jakiś nowy aspekt, jakąś nową warstwę muzyki Kurta Vile’a.

I tak jest w przypadku kawałka “Skinny Mini”. Nie dość, że ten numer trwa ponad dziesięć minut, to jeszcze opiera się na zapętlonej zagrywce, składającej się z dwóch (DWÓCH!) chwytów gitarowych. Nagrywając ten kawałek, Kurt i towarzyszący mu muzycy wyszli z siebie, żeby sprawić wrażenie, że zagranie tego przyszło im lekko. I odnieśli sukces. Bo tak naprawdę nie wiem, czy to, że filadelfijczyk przerywa pierwszą linijkę utworu w połowie i mówi “fuck“, jakby się pomylił, jest faktyczną pomyłką, którą producenci postanowili zostawić, czy też jednak od początku upozowanym i zamierzonym zagraniem. I tak naprawdę nie wiem, czy nagranie tego dziesięciominutowego kolosa zajęło kilka dni, czy też zostało załatwione jednym podejściem grającego na żywo zespołu.

Wiem tylko, że tego zapętlonego dwuchwytowego motywu mógłbym słuchać w nieskończoność. A przynajmniej bardzo, bardzo długo. Przecież nie muszę się nigdzie spieszyć. Zupełnie jak Kurt Vile.

(I tak. To jest jego prawdziwe nazwisko. Vile. To nie jest pseudonim artystyczny. On się tak nazywa naprawdę.)

Sam FenderThat Sound

sam fender - that sound.png
Słysząc ten kawałek pierwszych kilka razy – zanim sprawdziłem, kto właściwie jest jego autorem – żywiłem wielką obawę, że to utwór zespołu The 1975. Nie wiem, dlaczego – nie znam twórczości The 1975. Wiem o nich tylko tle, że to złodzieje nazw, którzy przebiegle nadali sobie nazwę łudząco przypominającą nazwę mojego bandu. No, cóż – historia ich rozliczy! W każdym razie, rozumiecie moje przerażenie, kiedy myślałem, że – o zgrozo – podoba mi się numer The 1975. Na szczęście okazało się, że to niejaki Sam Fender.

Kiedy już upewniłem się, że to nie The 1975, mogłem już bez skrępowania wkręcać się w ten niesamowicie chwytliwy kawałek. Serio, śpiewany przez Anglika refren snuje się po szklistych akordach gitary (wygląda na to, że nazwisko zobowiązuje) w sposób niemal hipnotyzujący. A Sam Fender, jakby tego świadom, powtarza te wszystkie przebojowe motywy dokładnie tyle razy, by nie się nie znudziły, ale zostały w głowie przez resztę dnia.

Deadland RitualDown in Flames

deadland ritual - go down in flames
Nie wiem dlaczego, ale gdy pierwszy raz usłyszałem Deadland Ritual, myślałem, że to jakiś młody, polski zespół. I pomyślałem sobie wtedy: ależ chłopaki dają czadu, kurde, dobre to jest!

Natomiast, gdy dowiedziałem się, że ten młody, polski zespół to tak naprawdę amerykańska supergrupa, w skład której wchodzą Geezer Butler z Black Sabbath i Matt Sorum z Guns N’Roses, The Cult czy Velvet Revolver, to myślałem sobie: eee, takich gigantów stać na więcej. Jeśli band jest złożony z takich tuzów, to jego muzyka powinna już naprawdę roztrzaskiwać dupę, jak granat przeciwpancerny i zrywać skórę z twarzy, niczym Ramsay Bolton.

I może to jest cały problem z supergrupami. Że jak słyszymy, że jacyś muzyczni superbohaterowie łączą siły, by sformować oddział rock and rollowych Avengersów, nasze oczekiwania są tak wysoko, że ciężko jest im sprostać, nawet jeśli wyzwanie podejmują prawdziwe legendy.

A gdybyśmy tak po prostu potraktowali tych gigantów tak samo, jak potraktowalibyśmy jakiś młody, próbujący się przebić zespół spod Skarżyska-Kamiennej? Zadałem sobie takie pytanie. I wiecie co? Znowu mi się to Deadland Ritual podoba.

White HighwayHere I Am

white highway - here i am.png
Na swoim debiutanckim długograju, zatytułowanym “Hittin’ the Road“, warszawscy eksperci od przebojowego, ejtisowego hard rocka i chwytliwych refrenów kontynuują robienie tego, co robią najlepiej. Czyli grają przebojowego ejtisowego hard rocka z chwytliwymi refrenami. Ale moją uwagę na tym albumie przykuł zamykający płytę numer zatytułowany “Here I Am“, który – no, cóż – nieco modyfikuje formułę stosowaną zazwyczaj przez White Highway.

Kiedy pierwszy raz słuchałem “Hittin’ the Road” i zobaczyłem na końcu plejlisty trwający dziesięć minut, pomyślałem sobie: ot, pewnie kolejny czterominutowy numer (nie żeby było coś złego w kolejnym czterominutowym numerze), potem pięć minut ciszy, a na koniec jakiś mały hidden track albo coś w tym stylu.

Tymczasem (spoiler alert!) White Highway serwują nam na koniec swojego albumu ambitny, monumentalny utwór z licznymi zmianami tempa i opartymi na pianinie czy syntezatorach interludami. Ogromnie mnie ten numer zaskoczył. I ucieszył, bo – będę się powtarzał, jak katarynka – uważam, że mało który zespół ma odwagę w dzisiejszych czasach zaryzykować stworzenie swojego własnego “November Rain“.

Bo jeśli jest w XXI wieku jakiś sens wydawania długogrającego albumu (bo przecież w epoce jutubów i spotifajów można by równie dobrze wypuszczać po jednym utworze), to właśnie taki, żeby był on jakąś opowieścią posiadającą początek, rozwinięcie i zakończenie. Najlepiej będące epickim zwieńczeniem, niczym zniszczenie Gwiazdy Śmierci czy bitwa o Helmowy Jar. Albo niczym “Here I Am” White Highway.

 

Moje ulubione płyty (i EP-ki) z 2018 roku

Nadszedł nowy rok, a wraz z nim… No, cóż – spojrzenie w przeszłość i moje całkowicie subiektywne, egoistyczne i stronnicze podsumowanie roku poprzedniego w popkulturze. Może nawet w przeciwieństwie do podsumowań roku 2017, uda mi się zamknąć tę serię tekstów przed kwietniem. Może! A może nie. W każdym razie na pierwszy rzut oka idą albumy, które wyszły w minionym 2018 roku i z jakiegoś powodu wzbudziły moją sympatię.

Ponieważ w tym roku nie wpadło mi w oko zbyt wiele EP-ek, uznałem, że nie będę dla nich tworzył oddzielnej listy, tylko dołączą one do grona albumów pełnometrażowych. Zresztą, w epoce internetów i streamingów granica pomiędzy płytą długogrającą a minialbumem się zaciera, więc ten podział jest chyba troszkę sztuczny. Oczywiście przypominam, że nie przyznaję żadnych punktów, ani nie układam albumów w kolejności od najmniej fajnego do najbardziej fajnego – kolejność jest chronologiczna. No, dobra – dosyć tych wstępów. I tak nikt ich nie czyta.

Weedpecker III

a0077539398_10
Warszawska ekipa zawsze wyróżniała się spośród naszych rodzimych miłośników stonerowego grania. Nie żebym jakoś dogłębnie znał polską scenę, ale wydaje mi się, że gdy inni po prostu łoili tłuste fuzzowe riffy, Weedpecker zawsze wplatał w to wszystko sporo elementów space rocka, shoegaze’u czy post-rocka. Na najnowszym, trzecim już krążku, Weedpecker prawie (prawie!) całkowicie zrezygnował z czołobitnych hołdów dla Black Sabbath czy Electric Wizard i totalnie odleciał w kierunku tripowych muzycznych pejzaży.

I nie żebym nie lubił porządnego, toczącego się jak ruski czołg sabbathowskiego riffowania. No, bo powiedzmy sobie szczerze: kto nie lubi sobie odpalić albumu z pięknymi, palącymi zioło wiedźmami na okładce i posłuchać sobie czterdziestu minut zagruzowanego bardziej, niż moje biurko w pracy gitarowego brzmienia? Nie oszukujmy się, to jest zawsze dobry pomysł. Nieważne, ile razy już wcześniej słyszeliśmy takie granie.

Ale niemal całkiem porzucając bucząco-trzeszczące, przestrojone oktawę w dół gitary i idąc w kierunku brzmienia, które mi osobiście bardziej kojarzy się ze wczesnym Tame Impala, Weedpecker wykonał godny podziwu, odważny manewr. Udowodniając przy okazji, że jak na prawdziwie stonerowy zespół przystało, mają wyjebane na to, co sobie ludzie pomyślą i że – no, cóż – nikomu nie muszą nic udowadniać. Wreszcie na koniec trzeba powiedzieć, że “III” to kawał po prostu dobrej muzyki. I tyle.

Mikołaj PiechockiNo More Aces i No More Aces Outtakes

51eqn67dlyl._ss500

Lista projektów, w których wziął udział Mikołaj Piechocki jest imponująca. Oprócz koncertowania, nagrywania i komponowania z The Plantators, który można chyba nazwać jego macierzystą formacją czy występu w roli gitarzysty prowadzącego na pewnym nieco bardziej rockowym albumie, Mikołaja można usłyszeć na dziesiątkach koncertów i co najmniej tuzinie EP-ek czy singli różnych artystów. Co łączy wszystkie te projekty to fakt, że w większości z nich Miko zdaje się woleć pozostawać w cieniu innych muzyków. Co może być zaskakujące w kontekście jego ogromnego talentu.

W każdym razie w 2018 roku Mikołaj Piechocki postanowił wyjść z mroku i opublikować coś pod własnym imieniem i nazwiskiem. Wydał więc w tym roku dwie EP-ki. Pierwsza nosi tytuł “No More Aces“, druga zaś “No More Aces Outtakes” i zawiera – niespodzianka! – odrzuty z sesji do “No More Aces”. Jeśli miałbym pokusić się o odpowiedź na pytanie, dlaczego Miko nie wydał po prostu jednej EP-ki, to wskazałbym tutaj jego niechęć do autopromocji. Zapewne to właśnie skromność kazała Miko wybrać z siedmiu utworów cztery najlepsze, a resztę odrzucić jako niewystarczająco dobre. Gdy już je opublikował, ludzie zażądali więcej. A Mikołaj uległ prośbom i wrzucił do netu pozostałe piosenki. Tak właśnie sobie to wyobrażam. A piszę o tym dlatego, że “Outtakes” moim zdaniem w niczym nie ustępuje “No More Aces” i dlatego też traktuję obie EP-ki jako jedną całość.

Ale do rzeczy! Choć EP-ka jest utrzymana w stylistyce songwriterskiego indie folku, to od pierwszej piosenki wiadomo, że Mikołaj nie zamierza poprzestać na garści ogranych schematów i tworzyć nijakiego pitu pitu rodem z reklamy jeansów. Choć “No More Aces” charakteryzuje folkowa prostota, to słychać tutaj też inspiracje spoza tego gatunku. Oraz wysokiej klasy gitarowe rzemiosło. Nie spodziewajcie się jednak taniego efekciarstwa czy pustych wirtuozerskich popisów. Mimo, że “No More Aces” jest przykładem naprawdę wszechstronnych umiejętności technicznych Mikołaja, te najbardziej imponujące partie są celowo gdzieś ukryte, schowane za innymi, można powiedzieć, że… pozostają w cieniu. Zupełnie jakby Miko chciał powiedzieć: “No, wiecie, tutaj zagram solo, takie tam, nic wielkiego”. W każdym razie każda zagrywka, każdy efekt, każdy kompozycyjny czy producencki zabieg jest tutaj podporządkowany piosence. To piosenka jest tutaj najważniejsza.

Generalnie, gdy słucham tych melancholijnych, choć niepozbawionych pazura utworów, ciągle powraca do mojej głowy myśl: “Ale to jest dobre”. Pod każdym względem – piosenkopisarstwa, wykonania i produkcji. A przy tym nie jest to tylko starannie odrobiona przez wzorowego ucznia praca domowa, bo jest na tych EP-kach sporo feelingu, wyczuwalnego w przywodzącym na myśl Briana Molko głosie Mikołaja i jego naprawdę świetnych partiach gitarowych (wspominałem już, że to świetny gitarzysta?). Podsumowując, jedyną przyczyną dla której EP-ki przeszły bez rozgłosu, jest moim zdaniem wspomniana niechęć Mikołaja do wychodzenia z cienia. Ja jednak wbrew intencjom twórcy mówię Wam: posłuchajcie “No More Aces”, a potem powiedzcie o tym innym ludziom. I niech oni opowiedzą o tym kolejnym osobom.

Andrew W.K.You’re Not Alone

andrew-wk-youre-not-alone-1519655402-640x640
Jako dziecko MTV2 pamiętam doskonale lata dwutysięczne, gdy codziennie spędzałem godziny gapiąc się w telewizor i oglądając teledyski Eminema, Queens of the Stone Age, Toola, Gorillaz czy Slipknota i System of a Down. Pamiętam też Andrew W.K., człowieka który nie wiedział czym jest pralka, ale za to wiedział, jak dobrze imprezować. Podobały mi się te jego prostackie aranżacje i jeszcze bardziej prostackie teksty piosenek. Identyfikowałem się z domorosłym producentem, w jakiego wciela się Andrew w klipie do “She is Beautiful“, choć mój sprzęt był jeszcze skromniejszy, bo posiadałem tylko gitarę i dyktafon. Niedługo potem amerykański artysta zniknął z mojego radaru i pozostawał poza moim zasięgiem przez jakieś półtorej dekady.

Ale niedawno natknąłem się na najnowszy album, z ciekawości kliknąłem “Odtwarzaj” i niemalże od pierwszej piosenki ogarnął mnie zachwyt. Bo Andrew W.K. ogromnie się rozwinął, a jednocześnie nie zmienił się ani o jotę. Do surowej ściany dźwięku, złożonej tylko z wokalu, gitary, basu, pianina i perkusji zaprezentowanej na debiutanckim “I Get Wet” dołączył ścieżki smyczków i syntezatorów, a jednocześnie nie stracił nic z tego swojego punkowego prostactwa. Poza tym – a może przede wszystkim – muszę powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Jest coś niesamowicie kojącego w tym, że mimo, że minęło siedemnaście lat, świat pędzi na złamanie karku, człowiek ledwo nadąża za dynamicznymi zmianami, to Andrew wciąż imprezuje. I nie zanosi się na to, żeby przestał.

Monster MagnetMindfucker 

r-11750467-1521744472-7743.jpeg
Monster Magnet powróciło w pięknym stylu. Na nowe studyjne wydawnictwo zawierające całkowicie oryginalny, świeży materiał, ekipa Dave’a Wyndorfa kazała słuchaczom czekać pięć lat. W ogóle jakieś ostatnie dziesięć lat to nie był chyba dla Monster Magnet najlepszy okres. Wprawdzie mimo przedawkowania leków i dramatycznego przybrania na wadze, Wyndorf wciąż pracował i koncertował, to jednak nagrane w tym czasie albumy “Mastermind” i “Last Patrol” nie zostały przyjęte z entuzjazmem. A przynajmniej – przyznam się bez bicia – nie zostały przyjęte z entuzjazmem przeze mnie. To naprawdę dobre albumy, ale ja jakoś nie byłem w stanie ich pokochać. Z kolei z krążka “4-Way Diablo“, który osobiście uważam za naprawdę dobry, nie był zadowolony sam zespół, nie grając żadnego z numerów z tego albumu na promującej go trasie (!).

Ale to już przeszłość. W 2018 roku Monster Magnet powrócił z płytą zatytułowaną “Mindfucker” i od pierwszych dźwięków, od garażowego hihata nabijającego rytm i sprzęgających gitar, słuchacz wie, że to jest całkowicie złodupczy, rock and rollowy powrót. Nie zrywając z psychodelicznymi brzmieniami Wyndorf i spółka serwują tutaj przebojowe refreny, wpadające w ucho riffy i chyba jedne z najszybszych kawałków w historii bandu. Ale nawet z wolniejszych numerów przebija niesamowita energia i żywotność przywołująca na myśl płyty “Powertrip” i “Monolithic Baby!“, na których zespół z New Jersey wykonuje coś, co mój przyjaciel kiedyś celnie określił mianem “imprezowego rocka”. Nie wiem, czy to ma cokolwiek wspólnego ze zrzuconymi ostatnio przez Wyndorfa zbędnymi kilogramami, ale na “Mindfucker” słychać, że lider Monster Magnet jest w doskonałej formie. Radości ze słuchania tego krążka nie jest mi w stanie zepsuć nawet nieudany mastering nagrania. Po prostu odpalam płytę w aucie, otwieram okna i wciskam gaz. Ryk silnika zagłusza niepożądane trzaski. Zostaje tylko czysty rock and roll.

SuziaNie dzieje się nic 

6a19db40f92d863fa588a2634af4c1549a267295
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy podczas słuchania tej EP-ki, była taka, że osobowość Suzi, która wyłania się z jej najnowszego wydawnictwa, wyraźnie kontrastuje z osobowością, jaką znam z jej koncertów, konferansjerki na Open Micu w Harendzie czy vlogów na jej kanale na YouTubie. Z jej występów czy materiałów publikowanych w mediach społecznościowych, Suzia sprawia wrażenie osoby zawsze uśmiechniętej, wesołej, dowcipnej i traktującej wszystko z przymrużeniem oka. Tymczasem na “Nie dzieję się nic” serwuje nam pięć numerów w zdecydowanie minorowych tonacjach. Dominującymi w warstwie tekstowej motywami są samotność, rozstania i przemijanie. Nagle Suzia pokazuje słuchaczom swą bardziej melancholijną stronę, odsłania swoją wrażliwość. Mam pewną satysfakcję, bo potwierdza się moja teoria, że każdy z nas, nieważne jak wesoły i ekstrawertyczny wydaje się osobom postronnym, skrywa taką nieco bardziej smutną twarz. Także – a może nawet zwłaszcza – ludzie, którzy na co dzień zajmują się bawieniem i rozweselaniem bliźnich. A tym – i to z całkiem niezłym skutkiem – zajmuje się przecież Suzia. W każdym razie muszę przyznać, że bardzo mi się ta jej melancholijna twarz podoba.

Bo przecież życie nigdy nie jest tylko pasmem radosnych wydarzeń. I wszyscy tak naprawdę cholernie potrzebujemy smutnych piosenek. Są nam równie niezbędne, co te wesołe, a może nawet bardziej. Zdaję sobie sprawę, że wszystko, co tu piszę, może być gigantyczną nadinterpretacją, ale wydaje mi się, że debiutancka EP-ka Suzi to forma terapii, próby pozostawienia przykrych doświadczeń za sobą. Bo taką oczyszczającą moc mają smutne piosenki. Chodzi mi o piosenki smutne, co oczywiście nie musi wcale znaczyć depresyjne. Bo utwory na “Nie dzieje się nic” są trochę gorzkie, ale jednak też trochę słodkie. Tak jak refren tytułowego utworu, który przełamuje molową tonację i podnosi nas na duchu, jakby między wierszami dając do zrozumienia, że złamane serca jednak się goją i nie należy porzucać nadziei. I takie – przekazane za pośrednictwem wokalu, folkowej gitary akustycznej, jazzujących aranży doprawionych nostalgicznymi partiami instrumentów smyczkowych – przesłanie z tej EP-ki chcę wynieść. I uważam, że powinno pójść dalej i trafić do znacznie szerszej publiczności. Bo ostatecznie każda z tych pięciu kompozycji to bardzo dobra, wpadająca w ucho piosenka i materiał na przebój.

ThunderpussyThunderpussy 

71nta+rexol._sl1200_
Thunderpussy może zdawać się być fikcyjnym zespołem wymyślonym przez Quentina Tarantino na potrzeby jednego z jego filmów. Zespół z Seattle to cztery kobiety, które jeżdżą na motorach, noszą skórzane kurtki i spodnie, umawiają się na randki z innymi kobietami, lubią od czasu do czasu wdać się w barową bójkę, no i grają rock and rolla. Thunderpussy istnieje jednak naprawdę i funkcjonuje w naszym, nieco bardziej nudnym, niż fantazje Tarantino, uniwersum. I choć cała ta wyżej opisana otoczka na pewno przyciąga, to trzeba przyznać, że sama w sobie czyni Grzmiące Kociaki zaledwie ciekawostką. Dobrym powodem, żeby kliknąć przycisk play na Jutubie czy Spotifaju. To czy kilknąwszy, dobrniesz do końca albumu czy nawet do końca piosenki, to już jest zupełnie inna sprawa.

Na szczęście oprócz wymyślenia chwytliwej nazwy i stworzenia spójnego wizerunku dziewczyny ze Seattle nagrały też naprawdę dobrą płytę. “Thunderpussy” to ponad pięćdziesiąt minut dość zróżnicowanego materiału, oscylującego jednak wokół amerykańskiego indie rocka ze względu na produkcję i sposób śpiewania wokalistki przypominającego stworzoną przez Jacka White’a i Alison Mosshart supergrupę The Dead Weather. Sporo na tej płycie fuzzów i wintydżowych pogłosów, które wraz ze zręcznym poruszaniem się pomiędzy imprezowymi hiciorami i refleksyjnymi balladami, sprawiają, że Thunderpussy to takie znacznie seksowniejsze Kings of Leon. Połączenie tych brzmień z (nie tak znowu) prowokacyjnym (bo powoli zbliżamy się do trzeciej dekady XXI wieku) emploi sprawia, że mamy do czynienia z bardziej gitarową, bardziej amerykańską, bardziej rock and rollową wersją Spice Girls.

Smaczkiem, o którym warto wspomnieć jest fakt, że w numerze “Velvet Noose” gościnnie występuje Mike McCready, który odkrył zespół i pomógł w jego promocji, a przez członkinie zespołu nazywany jest Piątym Kociakiem lub Honorowym Kociakiem. Gitarzysta Pearl Jam wprowadza więcej hard rockowego przesteru, choć trzeba też zaznaczyć, że Thunderpussy jak najbardziej jest w stanie spuścić solidne lanie także i bez pomocy wujka Mike’a.

GhostPrequelle

r-12077712-1539378408-2330.jpeg
W internetach można znaleźć dużo memów, które są wyrazem frustracji fanów metalu wywołanej rozdźwiękiem pomiędzy wizerunkiem Ghost a ich muzyką. W sensie, że stylówa członków zespołu czy okładki ich płyt zapowiadają jakiś złowieszczy, satanistyczny, palący kościoły i składający dziewice w ofierze heavy metal. Tymczasem muzycznie, Ghost zamiast napierdalającej niczym młockarnia sekcji rytmicznej, gitar podłączonych do wzmacniaczy z przesterem rozkręconym up to 11 i rozrywającego bębenki uszne growlu, serwuje nam jakieś melodyjne pioseneczki i kościelne chórki. Jasne, większość osób zdaje sobie sprawę, że Ghost to jednak parodia, a co najmniej grupa, która traktuje konwencję z dużym przymrużeniem oka.

Lubię Ghost nie tylko dlatego, że nie schodzą poniżej pewnego poziomu jeśli chodzi o songwriting, wykonawstwo i last not least produkcję. Przede wszystkim cenię ich za użytek, jaki nieustannie robią z faktu, że metal to gatunek z definicji trochę operetkowy. A im bardziej demoniczny, mroczny i obrazoburczy, tym mniej poważnie należy go traktować. Pochodzący z regionu, w którym niektórzy zdają się traktować heavy metal aż nazbyt poważnie, Ghost zdaje się to rozumieć więcej, niż doskonale. I paradoksalnie z powodu braku jakichkolwiek widocznych wysiłków, by być jak najbardziej trv, Szwedzi brzmią w jakimś sensie bardziej spooky, bardziej diabolicznie, niż ci wszyscy poprzebierani w cekiny napinacze. W moich wyobrażeniach Lucyfer prędzej przemawiałby spokojnym głosem Papy Emeritusa, niż chrapliwym wrzaskiem Nergala. Innymi słowy sądzę, że Diabeł nie spina pośladów tak mocno, jak jego wyznawcy.

W każdym razie to już czwarty album, na którym Ghost z powodzeniem eksploruje świat gotyckiej grozy czy okultystycznego satanizmu i nie zanosi się na to, żeby ta konwencja się wyczerpała. Bo – nie oszukujmy się – takie zespoły jak kwintet z Linköping, oparte na jakimś mocno zdefiniowanym pomyśle, mają tendencję do szybkiego wypalania się. Kończy się to przeważnie albo rozpadem, albo zjadaniem własnego ogona, albo zmianą formuły i tym samym rozczarowaniem fanów, którzy oczekiwali, że zespół pozostanie wierny temu, co przyniosło mu popularność. Tymczasem Szwedzi dorzucili do tych swoich chorałów i klawikordów ejtisowe syntezatory, i to – z jakiegoś powodu – nadal działa. Jak oni to robią? Nie wiem. Może podpisali pakt z Diabłem? A skoro już o Diable mowa…

LuciferLucifer II 

8bfc0a2803aeb67803b7a7d14274cf23b8b6a3ce
Istnieje z pewnością jakiś alternatywny wszechświat, w którym Black Sabbath nie powstało w Birmingham, ale w Berlinie, zaś Ozzy był szwedzką blondynką, która od śpiewania w Abbie wolała cmentarze i doom metal. Zespół ten nazywa się Lucifer i wysyła do nas z równoległego wymiaru już drugi album, zatytułowany “Lucifer II“.

Zanim dopadną mnie jacyś puryści żądni ukrzyżowania mnie za porównanie jakiegoś retro rockowego zespoliku z jakąś gotycką panną na wokalu do Black Sabbath, od razu uściślę, że to porównanie jest oczywiście hiperboliczne, aczkolwiek całkiem uzasadnione. Tłumaczę się, bo wiem, że dla wielu ludzi (w tym dla mnie) irytujące bywają te próby sprzedania nowych zespołów jako “godnych spadkobierców” jakichś klasyków i powstrzymam się tutaj od powoływania się na przykład takiego jednego zespołu z Michigan, co gra zupełnie, jak taki jeden inny zespół z Londynu.

Wracając jednak do meritum, to Lucifer wzoruje się bardzo mocno na klasycznym hard rocku lat siedemdziesiątych i specjalnie się z tym nie kryje. Powiedziałbym wręcz, że niesie słowa “retro” i “classic” na swoich sztandarach. Zresztą germańsko-nordycki region, z którego rekrutują się członkowie Lucyfera zasłynął w ostatnich latach z niemal masowej produkcji takich zespołów. Co dla mnie wyróżnia najnowszy album Lucifera na tle naprawdę świetnych bandów z tego nurtu to fakt, że oprócz cudownego, oldschoolowego, starannie dopracowanego brzmienia, którego można słuchać godzinami, dowodzona przez Johannę Sadonis ekipa ma jeszcze wpadające w ucho riffy i refreny. Co wcale nie jest w klasycznym hard rocku grzechem. A nawet jeśli jest, to nawet lepiej, przecież zespół się nazywa Lucyfer. Hehe.

Jasne. Szwedzko-niemiecki kwintet to tylko kolejni epigoni, którzy robią to samo, co Deep Purple czy Blue Öyster Cult czterdzieści lat temu, tylko nagrywają to na lepszym sprzęcie. Ale co z tego, skoro tak dobrze się tego słucha? Niby dlaczego miałbym się pozbawiać tej przyjemności?

The DarknessLive at Hammersmith 

b7e52105305971148c4212f109ffa1fed3a28402.jpg
Stworzyć dobrej jakości album koncertowy nie jest rzeczą łatwą. Ale nie jest rzeczą jakoś szczególnie trudną. Zwłaszcza jeśli korzysta się z możliwości robienia dogrywek w studio i poprawiania partii instrumentów czy wokali. Można w studio nagrać pół albumu koncertowego. Ba, można nawet cały. Robiono to już w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jak proste musi być to teraz, przy dzisiejszej technologii? Także zrobienie koncertówki, która brzmi poprawnie i kompetentnie, to nie problem. Natomiast zrobić album live, który oddawałby energię grającego na żywo zespołu i atmosferę panującą w sali koncertowej to już zadanie znacznie bardziej karkołomne.

Na szczęście zespołowi The Darkness oraz realizatorom koncertu i producentom płyty “Live at Hammersmith” udało się je wykonać w stu procentach. Kiedyś się już rozpisywałem o tym, jak to już rzadko się spotyka takie rock and rollowe zespoły, jak The Darkness. Z całym ich absurdem i kiczem. Ale także z ich dziką energią, w której szał perkusisty nie jest spętany sztywnymi ramami metronomu, a dźwięk rozkręconych na maksa wzmacniaczy Marshalla nie jest w żadnym wypadku okiełznany przez bramki szumów i redukcję hałasu. Żeby utrzymać dobre brzmienie albumu, a jednocześnie nie utracić gdzieś po drodze tej surowej energii, trzeba się – wbrew pozorom – wiele napocić. A i tak wszystkie wysiłki mogą spalić na panewce. Ale nie w wypadku The Darkness.

Orange GoblinThe Wolf Bites Back

e070637b01b8143a7380b1653eb2b31e48188821
Orange Goblin jest jak Twój ulubiony bar albo restauracja, do której wciąż powracasz i oni od wejścia wiedzą, co zamówisz. Na nowym krążku londyński zespół po raz kolejny robi to samo, co robił na ostatnich kilku albumach. Czyli młóci przestrojony kilka tonów w dół i przesterowany jak stare radio stoner metal. Brytyjczycy pozostają wierni swoim ideałom i nie eksplorują za bardzo nowych terytoriów. I bardzo dobrze, bo to jeden z tych zespołów, od których nie oczekuje się eksperymentów czy artystycznych wolt. Panowie grają tak samo, jak w latach dziewięćdziesiątych, tylko, że lepiej. Bo już co najmniej od czasów płyty “A Eulogy for the Damned” z 2012 roku albumy Pomarańczowego Goblina są coraz lepsze pod względem wykonawczym i produkcyjnym. Nie tracąc przy tym niczego z naiwności paru nastolatków katujących ciężkie riffy w jakiejś śmierdzącej zwietrzałym piwem piwnicy. Wystarczy rzut oka na tytuły utworów: “Sons of Salem”, “Renegade”, “Swords Of Fire”, “Suicide Division” – it doesn’t get any more metal than this.

Orange Goblin to dla mnie idealne połączenie typowej dla metalu bezkompromisowości z wysoką jakością serwowanego produktu finałowego. Grzmiące sabbathowskie riffy londyńczyków brzmią jak szczere złoto, komponując się z przepitym głosem wokalisty w sposób tak perfekcyjny, że aż nie mogę przestać tego słuchać. A biorąc pod uwagę, że – jak już kiedyś pisałem – Orange Goblin to taki hard rock na sterydach, przez co nie ma tendencji do popadania w często spotykaną w heavy metalu śmieszność, to jeśli chodzi o ciężkie brzmienia jest to zespół niemalże idealny. I z tą płytą nie jest inaczej. “The Wolf Bites Back” dostarczył mi dokładnie tego, czego od niego oczekiwałem. Teraz pozostaje mi tylko słuchać tego albumu i czekać na kolejny, na którym Bill Ward i jego ekipa zrobią dokładnie to samo, co na tym.

Florence + The MachineHigh As Hope

51af90e85930b4c65a986d3ed3f4c1d8af228526
High As Hope” utrzymuje niezmiennie dobrą passę Florence Welch i jej zespołu. Być może brytyjska grupa nie wydaje płyt jakoś super często, ale trzeba podkreślić, że nie wydaje ich też jakoś super rzadko, a przy tym każdy z nich jest tak cholernie dobry!

Na najnowszym krążku Florence + The Machine kontynuuje drogę obraną na albumie “How Big, How Blue, How Beautiful” z 2015 roku. Mam tu na myśli coraz bardziej postępujące ściąganie z piosenek charakterystycznego barokowego płaszczyka, który był przecież tym, na czym brytyjski zespół zbudował swoją markę. Warstwa liryczna w porównaniu z debiutanckim “Lungs” niemal pozbawiona jest metafor, a w warstwie muzycznej jest zdecydowanie mniej patosu.

“High As Hope” brzmi trochę, jak wpisy z bloga nastolatki (jeśli ktoś po trzydziestce wciąż jest w głębi serca nastolatką, to jest to Florence Welch), która swoje zwierzenia postanowiła przerobić na piosenki, posługując się zaledwie kilkoma akordami i prostą rytmiką. Tylko, że ta nastolatka jest piekielnie utalentowana i dysponuje wielomilionowym budżetem na wynajem studia i zatrudnienie najlepszych producentów. No i mimo konsekwentnego ograniczania patosu, wciąż będącą w stanie nagrać płytę tak epicką, by nawrócić na stworzoną przez siebie religię jeszcze większą liczbę fanatycznych wyznawców.

Rock and roll will never die. Czyli o płycie Penny Dreadful zespołu Spitfish

spitfish

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem zespół Spitfish, pomyślałem sobie: polski Ghost! Skojarzenie to wywołał zarówno fakt ukrywania przez członków bandu swoich twarzy przed publicznością (a przynajmniej przed internetami), jak i to, że zarówno cały wizerunek, jak i muzyka grupy są zbudowane wokół dość jasno zdefiniowanego konceptu. Ale czekajcie! Nie myślcie bynajmniej, że Spitfish to po prostu chamska zrzynka z innego będącego aktualnie na topie zespołu czy jakaś tam polska odpowiedź na “Szybkich i wściekłych”! Trójmiejskie trio udowadnia bowiem, że ma swój własny głos i pomysł na siebie.

Tam gdzie szwedzki Ghost inspiruje się gotykiem, barokiem i satanistycznym okultyzmem, ich brzmieniowo znacznie ostrzejszy (tak!) sąsiad z przeciwnego brzegu Bałtyku zdaje się bardziej czerpać z XIX-wiecznej powieści grozy i oldschoolowych czarno-białych horrorów. Wskazuje na to wizerunek grupy, konsekwentnie budowany przez okładkę płyty, grafiki publikowane w social mediach czy teksty piosenek. Jednak wbrew temu, czego można by się obawiać, pod względem muzycznym “Penny Dreadful” nie jest tylko owiniętą w ładne opakowanie nijaką papką. Gotując swoją debiutancką płytę, panowie ze Spitfish wrzucili do kotła ilość składników wystarczającą, by nie zanudzić słuchaczy powtarzaniem w kółko tych samych rozwiązań, a jednocześnie na tyle niewielką, by zachować wyrazisty styl, ochrzczony przez samych muzyków mianem rock noir. Znajdziemy więc na “Penny Dreadful” sporo punkowej prostoty spod znaku Ramones, hard rockowego kopa, ciężar i brud w stylu Monster Magnet, intro przywodzące na myśl mroczny synthwave czy wokal w stylu najntisowego grandżu. A po środku tego wszystkiego cover “Hey Hey, My My (Into The Black)Neila Younga ze słynnym wersem “rock and roll will never die”.

Umieszczenie bardzo swobodnej (może nawet zagranej nieco ironicznie, z przymrużeniem oka) interpretacji tego numeru to krok śmiały, ale i przy tym przebiegły. Słuchaczy, którzy sięgnęli po “Penny Dreadful”, nawet jeśli nie pokochali pozostałych sześciu kompozycji od pierwszego usłyszenia, cover Neila Younga zaintryguje i przekona do ponownego przesłuchania całego albumu. Kawałek ten jest też ukłonem wobec bardziej konserwatywnych słuchaczy, dla których rock skończył się w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Bo mimo wielu klasycznych inspiracji, Spitfish to muzyka nowoczesna, nie żerująca jedynie na nostalgii za minionym złotym wiekiem rock and rolla.

Moją sympatię wzbudzają także – na tyle, na ile byłem w stanie je zgłębić – kulisy powstania zespołu Spifish. Mamy tutaj do czynienia z projektem muzycznym, za którym stoi wizja i marzenie jednej osoby – wokalisty i basisty Dawida Zwolana. Skomponował on sporą część materiału, która znalazła się na “Penny Dreadful”. Następnie nagrał w swoim domowym studio kilka demówek, które mógł zaprezentować gitarzystom i perkusistom zainteresowanym dołączeniem do zespołu. Odnalazłszy odpowiednich ludzi, zaczął koncertować i przystąpił do rejestracji finalnego materiału. Lubię się z takimi marzycielami/wizjonerami identyfikować, bo przecież mój zespół i jego debiutancki album powstał w podobny sposób i w podobnych okolicznościach.

Przy tym wszystkim szkoda jedynie, że produkcja i brzmienie “Penny Dreadful” nie dorównuje jej poziomowi artystycznemu. Słuchając kawałków Spitfish, mam świadomość, że na żywo ci goście spuszczają publiczności prawdziwe lanie. Tylko mam wrażenie, że nagranie nie jest w stanie tej energii uchwycić i w całości przekazać słuchaczowi. W którymś miejscu na linii muzycy-nagranie-słuchacz część wpierdolu gdzieś bezpowrotnie ulatuje. Ja wiem, że ta energia tam jest, szczególnie perkusista gra naprawdę ciekawe rzeczy, ale płyta jest zrealizowana tak, że słuchając jej tego kopa po prostu czuję mniej, niż poczułbym go słuchając zespołu na żywo.

Niemniej, Spitfish warto sprawdzić. Warto dać “Penny Dreadful” więcej, niż jedną szansę. Ostatecznie przecież chłopaki mówią wprost, że rock and roll nie umrze. I ja – słuchając ich debiutu – wierzę im nie tylko na słowo.

[FAJNE ALBUMY, KTÓRYCH NIE MA NA SPOTIFY] Orange Goblin – A Eulogy For The Damned

R-3405908-1329145377.jpeg.jpg

Orange Goblin to zespół, który łączy wszystko, co najlepsze w hard rocku z tym co najlepsze w metalu. Z jednej strony muzyka brytyjczyków jest wystarczająco rock and rollowa, by nie wpadać w typową dla metalu operetkowość, z drugiej strony zaś jest wystarczająco ciężka, by uniknąć wszelkich zarzutów o to, że jest zbyt miękka czy delikatna, jak na heavy metal. A ponieważ myślenie o metalu jako o jedynie słusznej muzyce porzuciłem już gdzieś tak w gimazjum, Orange Goblin to dla mnie idealny zespół metalowy. Z fajnymi riffami i fajnymi melodiami, z chrypką wokalisty, która moje uszy bardziej zachęca do słuchania, niż zniechęca. A przy tym wystarczająco ciężki, by sobie poheadbangować i powkurzać sąsiadów.

A Eulogy For The Damned” to album, dzięki któremu na dobre wkręciłem się w Orange Goblin. Chyba ze wszystkich płyt grupy charakteryzuje się najlepszą produkcją, co pewnie nie wszystkim przypadnie do gustu, ale mi się akurat te selektywne, czyste brzmienie podoba. Zresztą jednym z moich ulubionych kawałków jest zamykający płytę utwór tytułowy, z dość spokojnym, akustycznym wstępem, który stopniowo rozwija się w charakterystyczny dla Goblinów rozpierdol, wciąż jednak zachowujący melodyjność i bogate brzmienie łączące sobie dźwięk przesterowanych gitar, ciężkich bębnów, delikatnych organów hammonda i sezonowanych tanim piwskiem strun głosowych Bena Warda. Drugim moim faworytem jest utwór “Stand for Something“, którego nie zawaham się nazwać przebojowym i – jakby to dziwnie nie zabrzmiało – naładowanym pozytywną energią. W sumie właśnie taka jest muzyka londyńczyków: naładowana energią i – chociaż płyta została zatytułowana “Mowa pogrzebowa dla potępionych” – pełna życia, niczym okrzyk wokalisty przedstawiającego zespół na scenie: “We are Orange fuckin’ Goblin”. Co będziemy mogli usłyszeć już we wrześniu w Aleksandrowie Łódzkim.

Moje ulubione piosenki z 2017 roku

Mastodon – Show Yourself

R-11027874-1508525396-1265.jpeg
W ten queensofthestoneage’owo prosty, toporny wręcz numer Mastodonci zdołali jakoś wpleść swoje znaki firmowe – połamane bębny Branna Dailora i pokręcone solówki gitarowe Brenta Hindsa. I to wszystko klei się w jedną zaskakująco spójną całość. Choć tegoroczny album Mastodona “Emperor of Sand” z początku nie przypadł mi do gustu, to pochodzący z niego utwór “Show Yourself” polubiłem od razu. I wygląda na to, że numer ten sprawi, że jeszcze nie raz spróbuję dać szansę całej płycie. Fakt, że dzięki tej piosence grają Mastodona w komercyjnych stacjach radiowych jest bardzo miłym dodatkiem do jego czysto muzycznej strony. A ból dupy metalczyków z powodu tego, że Mastodon się sprzedał i nie gra już prawdziwego metalu jest prawdziwą wisienką na torcie.

Deep Purple – Birds of Prey

R-10098237-1493065944-4487.jpeg
Przyznam, że postawiłem już krzyżyk na Deep Purple. Do niedawna myślałem, że bohaterowie mojego dzieciństwa, będący jednym z najważniejszych elementów mojego muzycznego DNA po prostu się skończyli. I to już dawno, gdzieś w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Nawet pogodziłem się z faktem artystycznej śmierci (no, dobrze – emerytury) moich idoli. Bo przecież starych płyt Deep Purple nikt mi nie odbierze, a panowie są tak zasłużeni, że mają pełne prawo odcinać kupony od dawnej chwały.

Aż tu nagle w radiu usłyszałem “Birds of Prey” i pomyślałem sobie: ale fajny kawałek. Nie pamiętam, czy sam się zorientowałem, że to Deep Purple, czy oświecił mnie spiker radiowy. W każdym razie ten numer jest inny, niż stare Deep Purple, ale pozbawiony jest wszystkiego, co złe w nowym Deep Purple. Czyli wprawdzie brzmi to trochę jak współczesny rock progresywny (który delikatnie mówiąc niezbyt mi podchodzi), ale pozbawiony jest tych pustych, nie prowadzących do niczego popisów wirtuozerii (w których przoduje obecny gitarzysta grupy Steve Morse). “Birds of Prey” to kawałek napisany kunsztownie, ale zagrany na luzie.

Nothing but Thieves – Amsterdam

R-10357611-1500408406-5058.jpeg
Kolejny dowód na to, że dzięki radiu można poznać coś wartościowego. Muza Nothing but Thieves to rock zdecydowanie zbyt nowoczesny jak dla takiego starego dziada jak ja, wciąż jeszcze po szyję tkwiącego w XX-wiecznym hard rocku. Brzmienie zdecydowanie zbyt podrasowane i wyszlifowane na błysk, gitarowa muza powinna być bardziej organiczna. A jednak główny riff w “Amsterdam” porywa do headbangowania, a gdy wokal frontmana brytyjskiej ekipy wpada w ten swój overdrive, to aż mam ciary.

The Darkness – Buccaneers of Hispaniola

R-10950661-1507314196-4003.jpeg
Lubię The Darkness nie tylko dlatego, że 15 lat temu mieli jeden śmieszny kawałek i jeden śmieszny teledysk. Lubię The Darkness, bo to absolutnie wyjątkowa mieszanka Queen, AC/DC i The Cure. Ale jest coś jeszcze. Takich zespołów, jak The Darkness już nie robią. Nie ma już takich przesadzonych hard rockowych bandów, noszących absurdalne stroje i fryzury, których koncerty to prawdziwe widowisko. Jasne, Aerosmith czy Kiss nadal istnieją i koncertują, ale to zespoły, które trudno nazwać współczesnymi. W pokoleniu The Darkness nie ma takiego zespołu. Ja przynajmniej takiego nie znam. Ktoś może zapytać: a Steel Panther? Uważam jednak, że Steel Panther to zespół na wskroś komediowy, a ekipa z Lowestoft nie do końca. Jasne, The Darkness często są groteskowi, operetkowi, komiczni, ale też zza maski klauna wygląda pewna melancholia. Gdzieś tam w absurdalnym falsecie Justina Hawkinsa przebrzmiewają echa burzliwej biografii zespołu (który nie udźwignął nagłego sukcesu i rozpadł się po dwóch płytach, by zejść się dopiero po kilku latach) i jego lidera (walka z uzależnieniem od koki i anoreksją). I te łzy klauna też są chyba jednym z powodów, dla których lubię The Darkness.

Buccaneers of Hispaniola” nie jest może najbardziej nostalgicznym numerem The Darkness, ale niewątpliwie ma pewną domieszkę tego melancholijnego pierwiastka. Poza tym ma wszystko co najlepsze. Wirtuozerię i rzadką dzisiaj w hard rocku, a będącą przecież fundamentem twórczości takich zespołów, jak choćby Led Zeppelin odwagę eksperymentowania. Jest energetyczny i liryczny zarazem. Łączy tradycję i nowoczesność. Nie robi się już dzisiaj takich kawałków. Ale na szczęście jest The Darkness.

Natalia Nykiel – Total Błękit

R-11032354-1508601092-6101.jpeg
Nie siedzę w klimatach muzyki uprawianej przez Natalię Nykiel i nie śledzę za bardzo jej kariery. Wiem tylko, że kilka lat temu listami przebojów rządził kawałek, w którym dwudziestoletnia piosenkarka namawiała kogoś do tego, żeby stał się dorosły i o tym, że nie umie być suką. Był to całkiem niezły, łatwo przyswajalny popowy numer. Potem jednak Natalia Nykiel odpłynęła w kierunku dyskotekowego electro, który to gatunek niezbyt do mnie przemawia.

W nowym singlu zatytułowanym “Total Błękit” wciąż mamy do czynienia z electro, ale nieco bardziej radiowym. Numer wpada w ucho, a przede wszystkim posiada coś nieoczywistego: organiczność, prawdę, niedoskonałość. To rzeczy coraz rzadziej spotykane, nie tylko w muzyce elektronicznej, nie tylko w popie, ale także rocku, od którego jednak zazwyczaj oczekuje się autentyzmu. Tymczasem w “Total Błękit” śpiew Natalii przeradza się w krzyk albo zawodzenie, wokalistka traci oddech, jej głos staje się zachrypnięty. Wszystko to zaskakująco dobrze komponuje się z dźwiękiem syntezatorów i tworzy całość, której chce się słuchać w kółko.

Moje ulubione EP-ki z 2017 roku

Highfly – Or Die

highfly

Pochodzący z Warszawy mistrzowie amatorskich, niskobudżetowych teledysków na swojej debiutanckiej EP-ce brzmią jak goście znający się od dzieciństwa, siedzący w piwnicy i grający rock and rolla popijając przy tym browary i jarając zioło. Zresztą tak pewnie mniej więcej proces powstawania “Or Die” wyglądał. Oczywiście istnieją tysiące bandów, które siedzą w piwnicy i tworzą muzykę pijąc piwo i paląc trawę. Ale Highfly przy okazji robi tę muzykę bardzo dobrze, co już nie każdemu się udaje. Może “Or Die” brzmiałoby lepiej, gdyby zostało nagrane w profesjonalnym studio pod okiem doświadczonego realizatora. Ale straciłoby też sporo ze swojej rock and rollowej spontaniczności, charakterystycznego garażowego luzu, który jest głównym atutem tej EP-ki i chyba muzyki Highfly w ogóle.

White Highway – City Lights white highway

Większość osób zapytanych, co stanowi najmocniejszą stronę zespołu White Highway, wspomni zapewne charakterystyczny i mocny głos wokalistki. Pewnie jest w tym wiele prawdy. Uważam jednak, że utalentowana frontmenka (frontwomenka?) nie wystarczy, by odtrąbić sukces. Najwyraźniej White Highway też tak uważają, bo ich materiał jest dopracowany pod każdym względem, zarówno wykonawstwa, jak i songwritingu. Zwłaszcza, że hard rock lat osiemdziesiątych, którym się inspirują, pełen jest mielizn, na które łatwo wpłynąć. Można popaść w tandetną, plastikową łzawość albo w bezpłodne popisywanie się umiejętnościami przez gitarzystę prowadzącego. White Highway nie wdepnęło na żadną z tych min.

Mastodon – Cold Dark Place81HvFh6hNxL._SL1200_

Jeśli miałbym opisać tę EP-kę jednym słowem, to byłoby to “nastrój” i “klimat”. A nie – to dwa słowa! Ekhm… Więc gdybym miał opisać tę EP-kę dwoma słowami, byłyby to “nastrój”, “klimat” i “atmosfera”. Cholera – to trzy słowa! Nieważne… W każdym razie zaczynając od okładki, a na aranżach kończąc, “Cold Dark Place” pozwala zanurzyć się całkowicie w wykreowanym przez kwartet z Atlanty ciemnym i zimnym świecie. Materiał jest tak spójny (co nie znaczy, że jest nudny), że aż trudno uwierzyć, że utwory na tę EP-kę powstawały przy okazji sesji do płyt “Once More ‘Round the Sun” z 2014 roku i zeszłorocznego “Emperor of Sand“, czyli wydawnictw, które dzieli znacznie więcej, niż tylko dystans czasowy.

Motörhead – Under Cöver. Czyli o tym, jak rynek muzyczny zmienił się mniej, niż byśmy sobie tego życzyli

Teoretycznie muzyki powinno się słuchać dla samej muzyki. Nie oszukujmy się jednak, towarzysząca jej otoczka najczęściej ma wpływ na jej odbiór. To jak artysta prezentuje się na scenie ma wpływ na to jak postrzegamy samą muzykę, nawet jeśli mówimy o konkursie chopinowskim. Znajomość okoliczności towarzyszących powstaniu jakiegoś utworu może diametralnie zmienić naszą jego interpretację. Niestety tak było w moim przypadku, kiedy sięgnąłem po “Under Cöver” Motörhead. I zamierzam pewne fakty związane z tym wydawnictwem wyjawić. Więc jeśli nie chcecie ryzykować utraty radości ze słuchania tego albumu, nie czytajcie dalej tego tekstu.

Motörhead_Under_Cover_album_cover

Jak sama nazwa wskazuje, na nowym albumie Motörhead znalazły się same covery. Utwory z repertuarów innych wykonawców sprawdzają się w ich interpretacji bardzo różnie. Z jednej strony kowerowanie thrashowego “WhiplashMetalliki przez zespół, który zapoczątkował thrash, to pewniak i samograj, a w śpiewanym przez Lemmy’ego “God Save The Queen” jest jeszcze więcej bezczelności i obrazoburczości, niż w wersji Sex Pistols. Z drugiej strony w “Breaking the LawJudas Priest czy “Cat Scratch FeverTeda Nugenta panowie grają równo i w ogóle, ale Motörhead nie wnosi do tych piosenek jakiejś szczególnej świeżości. Ale nawet jeśli zespół wykonuje utwór innego artysty w sposób nieszczególnie nowatorski, to fajnie jest tego posłuchać, jeśli czuć, że muzycy dobrze się bawią grając go. I tak mogłoby być i w przypadku tego albumu. Tylko, że słuchając “Under Cöver” nie czuć funu z grania i charakterystycznego dla Motörhead apetytu na życie. Czuć za to charakterystyczną dla przemysłu płytowego chciwość.

Bo nie oszukujmy się, nowy album Motorhead to klasyczny przykład robienia przez biznesmenów w garniturach hajsu na śmierci lidera jednego z najsłynniejszych rock and rollowych zespołów świata. I choć nie jest to zjawisko nowe, ten przypadek wyróżnia się wyjątkową perfidią. Dodatkowo album ten jest świadectwem, że w ostatnich dekadach rynek muzyczny nie zmienił się za bardzo na lepsze, wszak Internet miał zdemokratyzować stosunki między konsumentami muzyki, a jej twórcami. Tymczasem okazuje się, że wciąż silniejsi i bogatsi mogą oszukiwać fanów, sprzedając im starego, odgrzewanego kotleta, zawiniętego w nową, błyszczącą folię aluminiową. I to wszystko niestety trochę mi psuje odbiór czysto muzycznej strony płyty.

Trzeba przyznać, że wydanie po śmierci lidera Motörhead, Lemmy’ego Kilmistera, albumu z coverami jest posunięciem dość przebiegłym. Wytwórni płytowej udało się stworzyć wrażenie, że albo jest to album przygotowywany przez zespół w ostatnim czasie, tylko lider zespołu zmarł, zanim płyta została wydana, albo jest to zbiór wcześniej niepublikowanych piosenek. Nie jest to jakiś tam ordynarny “The Best of Motörhead. Smutno ci, że twój idol umarł? Upamiętnij go kupnem składanki najlepszych przebojów i wysoką premią świąteczną dla zarządu wytwórni płytowej”. Tylko, że “Under Cöver” nie był przygotowywany przez Motörhead, a przez korporacyjnych urzędników. I wcale nie zawiera wcześniej niepublikowanego materiału. Na jedenaście piosenek, zaledwie dwie (“HeroesDavida Bowiego i “Rockaway Beach” Ramonesów) nie ukazały się nigdy na żadnym oficjalnym wydawnictwie. W dodatku co najmniej jeden z numerów (mam na myśli “Hellraiser“) był całkiem dużym hitem i jest chyba znany nawet mniej zagorzałym fanom Motörhead, a inny (“Sympathy For The Devil“) jest z kolei utworem z… poprzedniego albumu grupy.

Dlaczego tak mnie to denerwuje? Z dwóch powodów.

Po pierwsze dlatego, że wydaje mi się to rozmienianiem na drobne dziedzictwa artysty, który wsławił się tym, że nigdy się nie sprzedał. Autentyczność w muzyce rockowej jednak odgrywa, cóż, sporą rolę. A Lemmy Kilmister był najlepszym przykładem rzeczywistej realizacji etosu rock and rollowca. I nie chodzi mi tylko o to, że tuż przed swoją śmiercią, mimo siedemdziesiątki na karku, nadal jakby nigdy nic popijał Jacka Danielsa i palił czerwone Marlboro. Chodzi także o to, że mimo, że w ostatnich dekadach Motörhead stało się marką umieszczaną nie tylko na t-shirtach i kubkach, ale i na butelkach wina i wibratorach (sic!), co z pewnością owocowało milionowymi przychodami, Lemmy nadal mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu, a zespół, mimo, że pewnie mógłby żyć wyłącznie z tantiem, regularnie wydawał nowe płyty i ruszał w trasy. To był przykład artysty, który nigdy nie zniżył się do chamskiego odcinania kupnów od dawnej chwały, ponieważ kochał to, co robił i robił to, ponieważ to kochał, a nie ponieważ potrzebował kupić nowe Lamborghini. A to, że teraz Lemmy nie żyje i Motörhead nie wyda kolejnej płyty, to przecież jeszcze nie znaczy, że wytwórnia ma w tym roku zarobić mniej złotych monet.

Po drugie wkurza mnie to dlatego, że ten album jest zbiorem piosenek, który byłby całkiem miłą i przyjemną playlistą na Spotify. Ale fakt, że ktoś zrobił z tego płytę, sprzedaje ją w formie fizycznej (w polskich sklepach internetowych można płytę kupić już od 68,06 PLN, słownie sześćdziesięciu ośmiu złotych sześciu groszy!) i zbija na wiernych fanach grube pieniądze psuje sporą część funu ze słuchania muzyki. Jest 2017 rok! Teoretycznie w erze internetu i streamingu fani muzyki nie muszą już działać pod dyktando przemysłu płytowego. Mogą wybrać dwie niepublikowane wcześniej piosenki Motörhead na iTunes, zapłacić za nie w sumie dwa dolary, a resztę forsy przeznaczyć na – nie wiem – np. na płytę jakiegoś mało znanego startującego zespołu…? Niestety, rzeczywistość jest inna, internet wcale nie zdemokratyzował rynku muzycznego. Showbiznesem cały czas rządzą panowie w drogich garniturach palący śmierdzące cygara, którzy dopóki będą mogli wcisnąć ludziom odgrzewanego kotleta za grube pieniądze, będą to robić. Nie będą ryzykować inwestując w młodych nieznanych artystów, kiedy – żerując na autentycznym uwielbieniu fanów, które samo w sobie nie jest przecież złe – mogą wycisnąć starego dobrego Lemmy’ego, jak cytrynę. Bo jeśli myślicie, że kupując płytę Motörhead, wspieracie materialnie Motörhead, to się mylicie – głównym beneficjentem nadal są ludzie, którzy jedynie pośredniczą w wymianie dóbr między muzykiem a słuchaczem. Czyli jak za starych, niekoniecznie dobrych czasów.

Wiek to tylko liczba. Czyli o ludziach, którzy odnieśli sukces po trzydziestce

Rozmawiając ostatnio z moimi znajomymi, mam coraz częściej wrażenie, że dominuje pogląd o tym, że jeśli przed trzydziestym rokiem życia nie osiągnęło się sukcesu życiowego (rozumianego zarówno jako sukces zawodowy, jak i w życiu prywatnym), to jest się totalnym przegrywem. Człowiek po trzydziestce to już właściwie człowiek z wiekiem do trumny, powinien spisywać już testament, tylko właściwie po co, skoro nie ma żadnego (materialnego lub niematerialnego) dorobku? Osobiście uważam, że jeśli w ciągu pierwszych 12 lat swojego dorosłego życia nie zostałeś gwiazdą rocka, nie zbudowałeś domu, nie zrobiłeś doktoratu, nie zarobiłeś pierwszego miliona i nie założyłeś rodziny, to jeszcze nie znaczy, że powinieneś żyć ze świadomością życiowej porażki.

Uważam, że przekonanie, iż sukces życiowy może przyjść wyłącznie przed trzydziestką, to wynik z jednej strony późnokapitalistycznej presji na to, by być chomikiem obracającym swoim kołowrotkiem szybciej, niż inne chomiki, a z drugiej strony nowoczesnego kultu młodości według którego należy zaszokować ludzkość swoim talentem, a potem umrzeć mając góra 27 lat. I jest ono całkowicie błędne. Na poparcie mojej tezy przedstawiam subiektywny ranking osób, których kariera ruszyła na dobre dopiero po trzydziestce.

Sylvester Stallone

rocky_pub01_-_h_2015

W wieku 30 lat Sylvester Stallone nie osiągnął wiele. Marzenia o błyskotliwej karierze raczej się nie spełniały. Mógł pochwalić się niewielkim dorobkiem obejmującym występ w filmie pornograficznym, do którego angaż przyjął, by nie wylądować na ulicy. W końcu jednak postanowił sam napisać scenariusz filmu, samemu go nakręcić i wystąpić w nim w roli głównego bohatera. Film opowiadał o uderzająco podobnym do samego Stallone’a życiowym przegrywie imieniem Rocky, który dostaje szansę na sukces i wykorzystuje ją. Resztę tej opowieści wszyscy znamy: “Rocky” stał się oscarowym hitem i doczekał się kilku sequeli, z których każdy zarobił miliony monet. Potem Stallone nakręcił jeszcze kilka części Rambo i parę innych filmów akcji, które może nie uzyskały poklasku krytyków, za to sprawiły, że Włoski Ogier mógł kupić rezydencję ze stajnią, w której utrzymywał 80 koni. Osiemdziesiąt.

J.K. Rowling

jk-rowling-image

Gdy pierwsza część przygód Harry’ego Pottera trafiła na półki księgarń, J.K. Rowling miała 32 lata. Ale był to chyba akurat najmniejszy jej problem, biorąc pod uwagę, że była wówczas samotną matką żyjącą z zasiłku.

Lemmy Kilmister

rs-222649-GettyImages-85513871

Lemmy zaczął parać się graniem rock and rolla, gdy jeszcze był nastolatkiem. Później grał w zespole Hawkwind, który dzisiaj jest dość znany i uważany za kultowy. Ale nie oszukujmy się – prawdziwy sukces przyszedł dopiero, gdy założył Motörhead. Kiedy listy przebojów zostały zaatakowane przez pędzący niczym tornado “Overkill“, Lemmy miał 34 lata.

Harrison Ford

han-solo-return-of-the-jedi_612x380

O karierze Harrisona Forda wie każdy, każdy chyba słyszał o tym, jak był stolarzem w Hollywood, bezskutecznie próbując przebić się jako aktor. Wprawdzie grywał tu i tam, ale w momencie, gdy zagrał swoją pierwszą naprawdę dużą rolę w filmie niejakiego George Lucasa (fun fact – Lucas jest od Forda 2 lata młodszy, nie potrafię sobie wyobrazić, że George Lucas jest od kogokolwiek młodszy), zatytułowanym “Gwiezdne Wojny“, miał 35 lat. Potem już chyba nie mógł narzekać na brak propozycji, raczej zaczął narzekać na ich nadmiar. Bycie Hanem Solo, Indianą Jonesem, Rickiem Deckardem i Ściganym musi być dość czasochłonne.

Dave Kushner

23182_artist

Gitarzysta Velvet Revolver, podobnie jak Lemmy, grał w zespołach odkąd był nastolatkiem. Żaden z tych zespołów nie odniósł jednak zbyt wielkiego sukcesu. Ale nigdy nie wiadomo, kiedy los się odmieni. W wieku 36 lat Kushner został zaproszony przez Slasha, kumpla z liceum, który w między czasie osiągnął spory komercyjny sukces w zespole Guns N’ Roses, do udziału w nowym projekcie, jeszcze przez kilka miesięcy dojeżdżał na próby z roboty na budowie.

Stan Lee

7086434

Dzisiaj każdy wie, kim jest Stan Lee. Miliony ludzi w kinach na całym świecie oklaskuje kolejne cameo 94-letniego autora komiksów w kolejnych filmach Marvela. Ale nie zawsze było tak różowo – pierwszym komiksem, według scenariusza Lee, który odniósł sukces, była “Fantastyczna Czwórka“. Gdy ukazał się pierwszy zeszyt serii, Stan Lee miał 39 lat. Także następnym razem, kiedy pomyślicie, że ktoś, kto zbliża się do czterdziestki z pewnością jest nudziarzem, przypomnijcie sobie, że ktoś kiedyś wymyślił Spidermana i X-Menów wchodząc w piątą dekadę swojego życia.

Dave Wyndorf

7092256ff32a627ed0434a54d4cea3ed

Dave Wyndorf to wokalista i lider stoner rockowego Monster Magnet – jednego z moich najulubieńszych zespołów ever. Wyndorf przez lata grał koncerty dla trzydziestu osób, nagrywał demówki, płyty, a przy tym zatrudniał się w różnych prestiżowych miejscach, takich jak stacje benzynowe. Tytuły pierwszych EP-ek Monster Magnet, takie jak “Forget About Life, I’m High on Dope” czy “We’re Stoned, What Are You Gonna Do About It?” są chyba najlepszym świadectwem, że podchodzili do wolnego tempa rozwoju swojej kariery z dużą dozą dystansu i stoickiego spokoju. Może to dlatego mainstreamowy, komercyjny sukces przyniosła im dopiero ich czwarta studyjna płyta zatytułowana “Powertrip“. Wydana w momencie, gdy Dave Wyndorf miał 42 lata.

Samuel L. Jackson

1xRW0_f-thumbnail-100-0

Jak myślicie: ile lat ma Samuel L. Jackson? No, jest już pewnie jakoś po pięćdziesiątce…? You’re motherfuckin’ right, jest po pięćdziesiątce. Bo ma 69 lat. A to oznacza, że kiedy zagrał w “Pulp Fiction” 23 lata temu, chyba swoim pierwszym naprawdę znanym filmie, miał 46 lat. Czterdzieści sześć!

Sixto Rodriguez

top-49-influential-men-sixto-rodriguez-36-1088600-TwoByOne

Faktem jest, że amerykański piosenkarz odniósł pewne sukcesy będąc jeszcze dwudziestokilkulatkiem. Wydał dwie płyty, koncertował nawet w Australii. Ale jego kariera szybko przygasła, a Rodriguez wiódł zwykłe życie człowieka klasy pracującej. Musiał być mocno zaskoczony, gdy w wieku 55 lat odkrył, że z jakiegoś powodu jego popularność w Republice Południowej Afryki porównać można z popularnością Elvisa Presley’a w Stanach. Rodriguez zaczął na nowo koncertować i cieszyć się sławą. Nie wiedział jeszcze wtedy, że czeka go co najmniej jeszcze jedno miłe zaskoczenie. W 2012 roku, gdy piosenkarz miał już lat 70, na ekrany kin wszedł film zatytułowany “Sugar Man” opowiadający jego niesamowitą historię. W ciągu kilku miesięcy po jego premierze, Rodriguez z gwiazdy RPA awansował na gwiazdę formatu światowego.

Także… Następnym razem, gdy stwierdzicie, że jeśli nie osiągnęliście nic spektakularnego przed trzydziestym, albo czterdziestym, albo pięćdziesiątym rokiem życia, przeczytajcie jeszcze raz powyższą listę. Bo – zabrzmi to może jak farmazony trenerów rozwoju osobistego, ale trudno – sukces często przychodzi później, niż się go spodziewamy. I to czy masz 27, 30, 35 czy 50 lat nie ma tu żadnego znaczenia. No, chyba, że chcesz zrobić karierę w sporcie. Tutaj niestety wiek chyba akurat ma znaczenie.