Pewnego razu… w przeszłości. Czyli Tarantino i historia [SPOILERY z “Pewnego razu… w Hollywood” i “Bękartów Wojny”]

Mija już 12 lat od premiery ostatniego filmu Quentina Tarantino, którego akcja nie byłaby osadzona w realiach historycznych. Był to „Death Proof” z Kurtem Russelem. Obrazy historyczne stanowią już prawię połowę filmografii Tarantino. Nim się obejrzeliśmy, okazało się, że amerykański reżyser jest niezłym historycznym nerdem. Zaczęło się od opowiadających o II wojnie światowej “Bękartów wojny“, następnie były osadzone w realiach szeroko pojmowanego Dzikiego Zachodu “Django” i “Nienawistna ósemka“, a w tym roku będące hołdem dla amerykańskich lat sześćdziesiątych “Pewnego razu… w Hollywood“. Z niemal każdym z kolejnych filmów coraz bardziej uwidocznia się też jego specyficzny stosunek do historii. Wraz z obejrzeniem najnowszej jego produkcji doszedłem do wniosku, że Tarantino wykorzystuje historię, by zafundować nam coś, co można nazwać jedynym w swoim rodzaju katharsis. Katharsis, o którym nawet nie wiedzieliśmy, że go potrzebowaliśmy.

once upon a time 2

Żeby wyjaśnić, o co mi chodzi, musimy przestać się patyczkować i od razu przejść do spoilerów. Przypomnijmy: “Bękarty wojny” z 2009 r. opowiadają o specjalnym oddziale amerykańskiej armii, złożonym z żołnierzy żydowskiego pochodzenia. Zadanie jednostki jest proste. Jak wyjaśnia swoim podwładnym dowódca – grany przez Brada Pitta porucznik Aldo “Apacz” Raine – jest nim “tylko i wyłącznie… zabijanie nazistów”. Oddział, będący czystym wytworem wyobraźni reżysera (w rzeczywistości nigdy nie istniało coś podobnego), w trakcie trwania akcji filmu to właśnie czyni, dokonując brutalnych egzekucji niemieckich żołnierzy na tyłach wroga.

Już sam pomysł na opowieść jest interesujący. Oto Żydzi, będący najważniejszym i najliczniejszym celem starannie zaplanowanego i skutecznie przeprowadzonego przez nazistowskie Niemcy mordu, w filmie Tarantino dokonują na swoich oprawcach zemsty, nie tylko zabijając ich, ale robiąc to z typowym właśnie dla nazistów okrucieństwem. Z tą różnicą, że barbarzyństwo nazistowskich Niemiec skierowane było w ludzi niewinnych, a brutalność aliantów jest, w tym wypadku, karą za popełnione zbrodnie. Można powiedzieć, że wymierzają sprawiedliwość, kierując się zasadą “oko za oko, ząb za ząb”. Wiemy, że w rzeczywistości Żydzi nie mieli okazji wziąć odwetu na nazistach. Większość populacji europejskich Żydów została wymordowana, prawie nie stawiając przy tym oporu. Część przywódców nazistowskich Niemiec nawet jeśli została ukarana za swoje czyny, to raczej w humanitarny sposób. A przecież tysiące zbrodniarzy wojennych, nie tylko uniknęło kary śmierci czy wieloletniego więzienia, ale wręcz wiodło normalne życie, nawet nie próbując ukrywać się przed wymiarem sprawiedliwości i często nie spotykając się z nawet żadną formą ostracyzmu.

I tutaj wkracza Tarantino z “Bękartami wojny” ze swoją alternatywną wersją historii. W filmie nazistowska wierchuszka i sam Adolf Hitler giną w zamachu w paryskim kinie, zorganizowanym przez Żydów. Tym samym reżyser daje Żydom podmiotowość, której w dużej mierze byli pozbawieni w czasie II wojny światowej . Co więcej, specjalizującego się w polowaniach na ukrywających się Żydów pułkownika SS Hansa Landę spotyka niemiła niespodzianka. Choć dogadawszy się z aliantami, szykuje sobie spokojną emeryturę na terenie USA, w ostatniej chwili “Apacz” wydrapuje mu na czole swastykę. Landa, więc być może dożyje spokojnej starości, nigdy nie odpowiedziawszy za popełnione zbrodnie, ale już na zawsze pozostanie napiętnowany.

inglorious basterds 1

W tegorocznym “Pewnego razu… w Hollywood” również mamy do czynienia z alternatywnym zakończeniem powszechnie znanych, prawdziwych wydarzeń. W finałowych scenach filmu członkowie bandy Charlesa Mansona, zamiast zamordować ciężarną Sharon Tate i jej przyjaciół, trafiają do domu sąsiadów aktorki, gdzie sami zostają zabici przez byłego wojskowego, a obecnie kaskadera, Cliffa Bootha (w tej roli Brad Pitt) i aktora Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio). Wbrew historycznym faktom, Tate zostaje ocalona i wszystko kończy się dobrze, niczym w baśni czy staromodnym westernie (co zresztą sugeruje oryginalny tytuł filmu “Once Upon a Time in Hollywood”, który może być tłumaczony tak, jak zrobili to polscy dystrybutorzy filmu, ale także jako “Dawno temu w Hollywood”).

Podobnie jak w “Bękartach wojny” i tutaj Tarantino wykracza poza zwykły happy end, gdzie dobrzy wygrywają, a źli zostają ukarani. Booth i Dalton zabijają niedoszłych morderców Sharon Tate w sposób niemal tak krwawy, jak zbrodnia, której zapobiegli. I podobnie jak w przypadku nazistów, wyznawcy Mansona niejako zasłużyli sobie na swój los. Niejako – bo według logiki filmu – dopiero planowali morderstwo. Być może, gdyby nie zostali powstrzymani przez naszych bohaterów, wszedłszy do domu Sharon Tate, w ostatniej chwili opamiętaliby się i porzucili swe zbrodnicze zamiary. Tarantino zdaje się nie przejmować tutaj wewnętrzną logiką opowieści, bawiąc się z wiedzą widzów na temat opisywanych wydarzeń.

W “Pewnego razu… w Hollywood” idzie nawet dalej, niż w “Bękartach wojny” umieszczając w różnych momentach filmu kilka scen ukazujących niewinność i niemal anielską czystość Sharon Tate. W filmie nie ma ani jednej sceny, w której grana przez Margot Robbie aktorka zrobiłaby albo powiedziała coś, co mogłoby kogokolwiek zranić. Według relacji osób, które ją znały, właśnie taka była Sharon Tate. Kluczowa jest chyba scena, w której ufna i otwarta Tate podwozi swoim samochodem hippiskę, nieświadoma faktu, że autostopowiczka należy do tej samej sekty, której członkowie później udadzą się do jej domu z zamiarem zamordowania przebywających tam ludzi. To wszystko czyni podjęty przez bandę Mansona plan zamordowania aktorki jeszcze bardziej zbrodniczym, a samych jej członków jeszcze bardziej odrażającymi. W kulminacyjnych scenach produkcji widz nie może już pozostać obojętnym wobec zbrodni.

inglorious basterds

I dlatego też oglądanie, jak wyznawcy Charlesa Mansona są brutalnie bici przez Cliffa Bootha, rozszarpywani przez będącego jego pupilem pit bulla, a na koniec podpalani miotaczem ognia przez Ricka Daltona (przypadkiem jest to rekwizyt z planu filmu, w którym grana przez Daltona postać spopiela miotaczem ognia nazistów) sprawia taką przyjemność. Może i perwersyjną, ale jednak. Zarówno scenę, w której ginie Hitler w “Bękartach wojny”, jak i scenę, w której główni bohaterowie rozprawiają się z bandą Mansona, traktuję jako katharsis. Katharsis, o którym nawet nie wiedziałem, że go potrzebowałem.

Bo czy nie to właśnie daje nam Hollywood? Ucieczkę od świata pełnego niesprawiedliwości. W którym źli zbyt często wygrywają. W którym zbyt rzadko żyjemy długo i szczęśliwie. Zbyt rzadko odchodzimy ku zachodowi słońca trzymając za rękę ukochaną dziewczynę. Oferując te wszystkie happy endy, fabryka marzeń uwalnia nas – choćby na chwilę – od cierpienia egzystencji. A Tarantino robi hollywoodzkie kino. Tylko, że w swoim przesadzonym, przerysowanym i wyolbrzymionym stylu. Daje nam na chwilę poczuć satysfakcję, że zbrodniarze ponieśli karę stosowną do swoich zbrodni, a niewinni zostali pomszczeni lub wręcz uratowani.

Po tym, jak Booth i Dalton zabijają wyznawców Mansona, grany przez Pitta kaskader zostaje odwieziony do szpitala z niezbyt poważnymi ranami kłutymi, a grana przez DiCaprio gwiazda srebrnego ekranu, cała i zdrowa, przechadza się po cichej ulicy na wzgórzach Hollywood. Ulicy, która miała stać się widownią bezprecedensowej zbrodni. W końcu dociera pod dom Sharon Tate i rozmawia z nią przez interkom. Internet roi się od różnych interpretacji faktu, że w epilogu filmu Tate nie została pokazana, a jedynie słyszymy ją. Jedna z tych interpretacji mówi, że jej głos ma być głosem ducha, przemawiającego z zaświatów. Ja wolę czytać tę scenę w ten sposób, że niewinność Tate została zachowana w pełni. Nie tylko sama nie padła ofiarą makabrycznej zbrodni, ale nawet nie była zmuszona być świadkiem brutalnego rozprawienia się ze zbrodniarzami. Może spać spokojnie, będąc całkowicie odizolowana od zła, które się wydarzyło. Zło – uosobione przez bandę Mansona – zostało pokonane i zniszczone. Mordercy nie tylko zostali powstrzymani, nie tylko cierpieli katusze, ale też zostali ośmieszeni, bo Tarantino bynajmniej nie portretuje ich jako łotrów, którzy posiadają jakiś urok i mogą wzbudzić fascynację, raczej jako groteskowych nieudaczników, którym nikt nie będzie współczuł. Tym samym odbiera potworom ich moc. Dobro zaś – uosobione przez Sharon Tate – jest nie tylko ocalone, ale też pozostaje niezbrukane.

once upon a time
Oczyszczenie (bo w końcu taka właśnie jest etymologia pochodzącego z greki słowa katharsis – dosłownie oznaczającego oczyszczenie z negatywnych emocji i bólu), które przeżywamy dzięki tym scenom, spycha nawet na dalszy plan moralne wątpliwości. Czy rzeczywiście powinniśmy odpłacać się za zło takim samym złem? Czy faktycznie żołnierze służący w niemieckiej armii powinni być ofiarami odpowiedzialności zbiorowej, egzekucji, tortur i piętnowania za zbrodnie nazistowskiej machiny zagłady? Czy wymierzanie sprawiedliwości bez sądu jest w porządku? No i odwieczne pytanie: czy tak charakterystyczne dla filmów Tarantino epatowanie przemocą, estetyzowanie jej i fascynacja nią nie zainspiruje kogoś do użycia jej w świecie rzeczywistym?

Swoją drogą sam reżyser zdaje się do tego nawiązywać, kiedy w “Pewnego razu… w Hollywood” wyznawcy Mansona jadący do domu Sharon Tate spotykają po drodze Ricka Daltona i rozpoznają w nim gwiazdę pełnych przemocy telewizyjnych westernów, na których się wychowali. Członkini sekty Susan Atkins, będącej pod wpływem dużej ilości narkotyków “poszerzających świadomość”, zaczyna zdawać się spójne i logiczne, że należy ukarać gwiazdę owych filmów za to, że nauczyły jej pokolenie przemocy. Dla pozostałych członków bandy, równie odurzonych LSD i zaczadzonych obłąkańczą ideologią Mansona, również zaczyna mieć to sens. Tym samym mordercy – w swoim mniemaniu – sami siebie zwalniają z odpowiedzialności za zbrodnię, którą zamierzają zaraz popełnić. Trudno nie odczytywać tego, jako komentarza Tarantino do licznie formułowanych pod jego adresem oskarżeń o inspirowanie realnych aktów przemocy. Twórca odpowiada niemalże wprost: to tylko fantazja – możecie o przemocy fantazjować, tak jak ja i cieszyć się nią na ekranie, a możecie też – używać jej w prawdziwym życiu – ale róbcie to tylko i wyłącznie na własną odpowiedzialność.

Wracając jednak do sedna: Tarantino niewątpliwie bawi się historią, jak wielu twórców przed nim. Ale co jest w jego przypadku oryginalne – poprawcie mnie, jeśli się mylę – to, że gdy inni bawią się po prostu w alternatywne scenariusze, co-by-było-gdyby, by zaintrygować odbiorców, on czyni z historii narzędzie do leczenia traum. W “Bękartach wojny” jest to trauma II wojny światowej i Holocaustu. W “Django”, osadzonym w czasach przed amerykańską wojną secesyjną, opowiadającym o czarnym niewolniku krwawo mszczącym się na białych plantatorach, jest to trauma niewolnictwa i dyskryminacji Afroamerykanów. W “Pewnego razu… w Hollywood” to trauma bezsensownych i groteskowych morderstw popełnionych przez sektę Mansona. Czasami są to traumy, o których nawet nie wiedzieliśmy, że je mamy. Dopóki Tarantino nas z nich nie wyleczył. Taka przynajmniej jest moja interpretacja.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s