Valerian i miasto tysiąca planet [bez spoilerów]

Szkoda tego filmu. Projekt życiowy, spełnienie dziecięcych marzeń Luca Bessona, jakim była ekranizacja ukochanej komiksowej serii, okazało się być absolutną finansową porażką. I jestem zwolennikiem tezy, że stało się tak niezależnie od jakości samego filmu. Winna jest logika współczesnego przemysłu filmowego, która – czy gotowi jesteśmy to przyznać czy nie – rządzi także nami – głosującymi nogami wiodącymi nas do kin oraz hajsem wydanym na bilety i popcorn. Bo tak to już jest w rzeczywistości Anno Domini 2017, że jeśli kosztujący grube miliony monet blockbuster nie spełni dwóch kryteriów – tzn. 1) nie jest kolejną ekranizacją, rebootem, sequelem czy prequelem czegoś dobrze znanego publiczności 2) w główne role nie wcielają się absolutnie topowi aktorzy i aktorki, to nie odniesie sukcesu. Najprawdopodobniej. Zdarzają się wyjątki. Ale rzadko.

valerian-and-the-city-of-a-thousand-planets-international-poster-cropped

Film, który kosztował 200 milionów dolców, a zarobił trochę ponad 210, w erze sequeli, spinoffów i uniwersów nie ma szans na kontynuację, a sequel czy spinoff miałby spore uzasadnienie w przypadku adaptacji serii komiksowej o Valerianie i Laureline. Żadnego z tych komiksów nie miałem jak dotąd okazji przeczytać, ale już z samego filmu Bessona można wysnuć wyobrażenie o wielkości i złożoności świata, wielości wątków i konceptów jakie oferuje to komiksowe uniwersum. I właśnie dlatego żal mi francuskiego reżysera i jego dzieła, bo mam przekonanie graniczące z pewnością, że chciałby podróż w świat agentów Valeriana i Laureline kontynuować w kolejnych obrazach. I w ogóle wydaje mi się, że to właśnie fascynacja bogactwem i pięknem przedstawionego w komiksach świata były dla Bessona motorem napędzającym kreację jego najnowszego filmu.

Inne rzeczy, takie jak postacie, ich relacje i psychologia, dialogi, fabuła czy intryga są tylko koniecznym elementem albo pretekstem dla pokazania konceptów, które – jak rozumiem – zrodziły się w wyobraźni autorów komiksu Pierre’a Christina, Jean-Claude’a Mézièresa oraz Evelyn Tranlé i zostały przepuszczone przez wyobraźnie Bessona i ekipy tworzącej film.

Chwilami miałem wrażenie, że albo dialogi są drętwo napisane, albo wcielający się w główne role kosmicznych agentów Valeriana i Laureline Dane DeHaan i Cara Delevingne są naprawdę drewnianymi aktorami, albo Luc Besson po nakręceniu jednego podejścia do sceny dialogu mówił ekipie “Świetnie! A teraz nakręćmy następną scenę, w której pokażemy tę nową zajebistą planetę, albo tę nową zajebistą rasę kosmitów, albo ten nowy zajebisty wynalazek”. Stawiam jednak, że to trzecie. Nie dlatego, że nie chcę przyznać, że twórcy filmu są słabymi artystami czy nie znają rzemiosła, ale dlatego, że ten obraz ocieka wprost dziecięcą fascynacją niezmierzonymi galaktykami. Dlatego jestem w stanie wybaczyć Lucowi Bessonowi, że DeHaan i Delevigne nie grają jak Leonardo DiCaprio i Natalie Portman, że dialogi nie są tak perfekcyjne, jak w “Pulp Fiction“, a intryga nie jest uszyta równie misternie co w “Ocean’s Eleven“.

Bo co tu ukrywać, fabuła, przy dużym stopniu prostoty i przewidywalności (mogę chyba bez zbytniego spoilerowania powiedzieć, że żadnego “No, I am your father” spodziewać się nie należy), zawiera wiele luk (Cinema Sins będzie miało używanie). Nie znam za bardzo filmów z DeHaanem, ale Carę Delevigne – do której urody mam dziwną słabość – widziałem w niezbyt dobrze przyjętym (i słusznie!) “Suicide Squad”, gdzie jej gra została przez krytyków i publiczność obśmiana. A w “Valerianie” zarówno Delevigne, jak i DeHaan nie zagrali jakoś rewelacyjnie. Ale nie pastwmy się nad tymi młodymi aktorami, wszak występ Clive’a Owena też pozostawiał wiele do życzenia. Ethan Hawke czy John Goodman pojawili się na ekranie na tak krótki moment, że nawet trudno ocenić ich grę (ściślej rzecz biorąc z Johna Goodmana pojawił się tylko jego głos). Więc, tak jak już wspominałem, uważam, że fabuła, dialogi i postacie nie były priorytetem Bessona.

Za to efekty specjalne, sceny akcji, charakteryzacja i (wygenerowane chyba w większości komputerowo) plenery zwalają z nóg. I to wszystko nie dzieje się na zasadzie, że jeśli film z najlepszymi efektami specjalnymi i scenografią ma durną fabułę, to nadal jest durny, niezależnie od tego jakby się spece od grafiki komputerowej nie starali. Bo oglądając “Valeriana i miasto tysiąca planet” czuje się, że te wszystkie komputerowo wygenerowane efekty nie służą wyłącznie pustej rozrywce i bezmyślnej akcji, że nie są tylko owocem tego, że jakiś facet w garniturze powiedział na spotkaniu w sali konferencyjnej “Dajcie tu więcej wybuchów i statków kosmicznych, żeby było co pokazać w trailerze”. Nie, tutaj to wszystko służy eksplorowaniu fascynującego uniwersum i czuć w tym wszystkim pasję do jego zgłębiania. Widać, że film został nakręcony z miłością, nie ma tutaj zbyt wiele kalkulacji (co pewnie nie wyszło mu na dobre, skoro jest finansową klapą).

“Valerian” to film, którym strasznie bym się zajarał, gdybym oglądał go mając – nie wiem – 13 lat? Patrząc na ten film nie szkiełkiem i okiem, lecz czuciem i wiarą, byłbym bardziej otwarty na cuda w nim zawarte. Dość częste luki logiczne w fabule nie wytrącałyby mnie z całkowitego zanurzenia w fascynującym świecie, a rodzące się między głównymi bohaterami uczucie wzruszałoby mnie, mimo braku chemii między DeHaanem a Delevigne i kiepskich dialogów. Tak, jak jako dziecko obejrzałem “Mroczne widmo” (był to pierwszy mój film sagi “Gwiezdnych wojen”) i do dziś nie potrafię tego filmu hejtować, mimo jego wielu oczywistych wad. A to dlatego właśnie, że zadziwiła mnie oryginalność, inność, fantastyczność tamtego świata. I myślę, że gdybym nie był takim starym dziadem, jakim jestem, to “Valerian i miasto tysiąca planet” byłoby kandydatem na jeden z filmów mojego – jak to się czasem szumnie mówi – pokolenia. Na razie jednak nie zanosi się na to, by uniwersum “Valeriana” stało się światowym fenomenem na miarę “Star Wars” czy “Harry’ego Pottera”. Być może ma taki status we Francji – tego nie wiem. Na razie muszę się (choć trudniejsze to pewnie będzie dla Bessona) pogodzić z tym, że nie powstanie sequel (który mógłby być przecież takim “Imperium Kontratakuje” czy “Terminatorem II: Dniem sądu” – filmem, który wyniósł posiadającą wielki potencjał franczyzę na o wiele wyższy poziom). I na pewno muszę sięgnąć po komiksy opowiadające o przygodach Valeriana i Laureline.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s